Stone Sour - House of Gold & Bones (Part 1) - fsm - 24 października 2012

Stone Sour - House of Gold & Bones (Part 1)

Zapewne nie wszyscy wiedzą (ja odkryłem to zaledwie przed kilkunastoma dniami), że pierwszym zespołem Coreya Taylora był właśnie Stone Sour, nie zaś Slipknot. Taylor zaczął śpiewać w Stone Sour już w 1992 roku i przez 5 lat panowie stworzyli całą masę głośnych, rockowych piosenek (nagrano aż 3 płytki demo z materiałem). W 1995 roku do składu doszedł James Root, a po kolejnych dwóch latach SS został rozwiązany, zaś chłopaki przeszli do nieco bardziej ekstremalnej odmiany ciężkiego grania i dołączyli do stawiającego pierwsze kroki składu Slipknot. Po wielu sukcesach i dwóch udanych płytach Taylor i Root powrócili do macierzystej formacji, bo w tzw. międzyczasie powstały piosenki zdecydowanie nie pasujące do stylu Slipknota. Uznano, że trzeba powołać nową grupę, lecz wykorzystano do tego starą, sprawdzoną nazwę (BTW "stone sour" to drink na bazie soku pomarańczowego i whiskey).

Rachu, ciachu i oto mamy czwartą płytę Amerykanów. Prawdopodobnie najlepszą w ich dorobku, z czego należy się cieszyć. House of Gold & Bones jest dużym konceptem, na który złożą się dwie części albumu i cztery wydania specjalnie stworzonego na z tej okazji komiksu (autorem jest Taylor, rysuje Jason Shawn Alexander, wydaje Dark Horse Comics, a całość powinna być gotowa przy okazji wydania drugiej części albumu - późną wiosną 2013 roku). Ten tekst jednak, z przyczyn oczywistych, skupia się na 11 nowych kompozycjach zebranych pod szyldem House of Gold & Bones (Part 1).

Nie ma opierdzelania się! HoG&B to konkretny kawał rockowego mięcha, który wyraźnie pokazuje, że panowie ze Stone Sour dojrzali jako kompozytorzy. Wszystko stanowi jedną, płynną całość, napędzaną gitarowym paliwem, w której w zasadzie nie ma niepotrzebnych elementów (czego nie dało się powiedzieć o zacnym, ale ciut za długim Audio Secrecy z 2010). Przez większość czasu jest ciężko i szybko, by w odpowiednich momentach przykręcić nieco kurek z napisem "piekło" i uspokoić zszargane nerwy. Płyta leci mniej więcej tak: gitarrrry, czad, świetna perkusja, znowu czad, jeszcze trochę czadu, potem spokojniej, akustyczniej, potem szybciej, jakieś smyczki (skojarzenia z Irlandią na miejscu), następnie slipknotowa petarda, później znowu sporo perkusyjnego czadu, ballada z mocniejszą końcówką, szybciej, mocniej, i rozdzierająca gardło eksplozja na koniec. Trwa to 43 minuty i jest naprawdę dobre. A teraz dokładniej, jeśli pozwolicie :)

Album promował podwójny singiel Gone Sovereign / Absolute Zero, który otwiera płytkę i jest dobrym zwiastunem tego, co nadejdzie później. Wszystkie cięższe utwory trzymają poziom, a Taylor przepięknie lawiruje między melodyjnym wokalem, rasowym krzykiem czy znanym ze Slipknota darciem ryja. Początkowo wydawało się, że słabszymi składowymi albumu będą spokojne "akustyki". The Travelers to fajna dwuczęściowa opowieść, która zyskuje po przesłuchaniu całości (udostępniony przed premierą fragment nie zapowiadał niczego wyjątkowego, a wręcz przeciwnie), zaś zagrany kilka miesięcy temu na koncercie Taciturn na płycie rozwija się ze spokojnego zestawu Taylor + gitarka w fajną, powolną, elektryczną balladę. No i zaśpiewana jest absolutnie bez zarzutu. Jestem jednak pewien, że najwięcej fanów zdobędą: RU486 i My Name is Allen - konkretne, rogate kawałki w samym środku opowieści. Całość płyty kończy się przy tym niezłym wybuchem, który urywa historię niczym w dobrym serialu lub filmie. Chce się więcej!

I dobrze, bo "więcej" nadejdzie już za kilka miesięcy, a historia zostanie zakończona. House of Gold & Bones przedstawia życie Allena (choć może nim być praktycznie każdy, kto znalazł się na życiowej krawędzi - Taylor podobno wplótł tu wątki autobiograficzne), któremu - użyję eufemizmu - się nie układa. Postać ta stara się odnaleźć samą siebie, lecz wokół istnieje przede wszystkim ból i cierpienie. Zaczynamy od buty, egoizmu, pychy, autodestrukcji, potem przychodzi moment uspokojenia, refleksji, szybko jednak wraca złość (czyżby ktoś powiedział bohaterowi opowieści, że powinen się nie urodzić? ...RU486 to nazwa tabletki poronnej), rozmowa z druga stroną własnej osobowości (interpretacja własna) i jasna deklaracja na sam koniec - nie powstrzymacie mnie. Jestem cholernie ciekawy, dokąd Taylor zabierze bohatera w drugiej części...

Na koniec dwa słowa o wydaniu. Podobno pudełeczko pozbawione jest książeczki z tekstami, zaś wewnątrz znajdziemy którkie opowiadanie aitorstwa Taylora. Podobno też po rozłożeniu opakowania otrzymujemy połowę domku, który stanie się całością, gdy kupimy i doczepimy doń HoG&B 2. Piszę "podobno", bo polski dystrybutor dał ciała i płytka nie jest na razie dostępna w Empikach czy innych elektromarketach, a sklepy internetowe zamawiają ją z Niemiec. Póki co czekam więc, aż Amazon zrealizuje moje zamówienie i będę mógł pomacać fizyczne wydanie albumu. Pójdziecie w moje ślady?

Zapoznajcie się z udostępnionymi oficjalnie fragmentami płyty o tutaj.

fsm
24 października 2012 - 18:27