Gry komputerowe nieustannie ewoluują. Jeden wyjątkowo udany mechanizm rozgrywki zostaje ochoczo kopiowany przez innych twórców, z czasem stając się powszechnym standardem. Apteczki odnawiające punkty życia zostały wyparte przez samoregenerujące się zdrowie. System chowania za osłonami przez jakiś czas był punktem obowiązkowym niemal każdej gry akcji z kamerą osadzoną za plecami bohatera. Za sprawą postępu rodzą się zupełnie nowe gatunki i podgatunki gier. Jednakże, ma to swoją cenę. Wiele starych rodzajów gier wideo nie potrafi dostosować się do zmian. Albo wręcz przeciwnie, ulegają one tak dużej ewolucji, że przestają przypominać to, czym pierwotnie były. Tak jak na przykład szalenie popularne w erze salonów gier chodzone bijatyki, zwane również beat’em upami lub rzadziej brawlerami.
Przenikanie się różnych mediów to rzecz w popkulturze spotykana regularnie. W równie dużym stopniu jak filmów oraz książek, dotyczy ono też gier i komiksów. Czasem zjawisko te przybiera bardzo interesujące formy, co starałem się udowodnić jakiś czas temu, prezentując przykłady komiksowych adaptacji gier, które same w sobie wywodziły się bezpośrednio z komiksów, oraz pokazując, w jaki sposób marketingowa wojna między Sony a Microsoftem toczyła się również na poletku nowel graficznych. Interesujących sytuacji zachodzących na granicy tych dwóch mediów w historii pojawiło się jednak znacznie więcej.
Choć od kilku lat stale jest jedną z najpopularniejszych postaci należących do panteonu Marvela, polscy wydawcy długo unikali wydawania w naszym kraju komiksów poświęconych Deadpoolowi. Potrzeba było dopiero premiery filmu kinowego poświęconego tej postaci, by w końcu Egmont zdecydował się zaprezentować polskiemu czytelnikowi komiks o losach Wade’a Wilsona, pyskatego najemnika. Martwi Prezydenci to pierwszy tom najnowszej serii poświęconej tej postaci, zbierający w sobie jej pierwsze sześć numerów i prezentujący zamkniętą opowieść, którą z powodzeniem czytać można w oderwaniu od kolejnych. Można, ale czy warto?
Gigantyczny sukces projektu „Marvel Cinematic Universe”, czyli kinowego uniwersum Marvela, miał olbrzymie reperkusje dla całej popkultury. Najbardziej oczywistą konsekwencją jest trwająca już osiem lat (jeśli liczyć od pierwszego Iron Mana) moda na superbohaterów, która nie tylko dominuje w kinach, ale przeniosła się także do seriali czy w nieco mniejszym stopniu gier komputerowych. Ciekawym pokłosiem tego sukcesu jest jednak inny trend, który na niespotykaną dotąd skalę opanowuje Hollywood – moda na „shared universe”, wspólne uniwersum, wewnątrz którego rozgrywa się akcja większej liczby filmów. Już w przyszłym miesiącu w kinach pojawi się chyba najgłośniejszy tegoroczny film kojarzony właśnie z budowaniem większego fikcyjnego świata, Batman v Superman: Dawn of Justice, a na horyzoncie majaczą kolejne projekty...
Pomimo naprawdę świetnej kampanii reklamowej i sympatii do komiksowego oryginału, do samego końca byłem mocno sceptycznie nastawiony do filmu poświęconego Deadpoolowi. Powody tego były aż dwa – po pierwsze, z uporem godnym lepszej sprawy będę powtarzał, że jest to bardzo trudna do dobrego odwzorowania postać i w komiksach „pyskaty najemnik” znacznie częściej żenuje niż śmieszy. Po drugie, za całą operację odpowiada studio Fox, któremu filmy na bazie komiksów czasem wychodzą (X-Men: Pierwsza Klasa, X-Men 2), czasem nie (X-Men: Ostatni Bastion), a czasem są one wybitnie złe – i pod ten ostatni przypadek łapie się też poprzednia próba przeniesienia Deadpoola na duży ekran w filmie X-Men Geneza: Wolverine. Próba, o której wszyscy chcielibyśmy zapomnieć. Na szczęście, mogę z radością donieść, że tym razem Ryan Reynolds dopiął swego i w końcu zaliczył występ w ekranizacji komiksu, której nie musi się wstydzić. Deadpool jest brutalny, wulgarny i zabawny – czyli taki, jakim chcemy go widzieć.
Czasy, kiedy fan komiksów o superbohaterach skazany był niemal wyłącznie na sprowadzanie tytułów poświęconych jego ulubionym postaciom zza granicy, a premiera każdego przetłumaczonego tytułu Marvela czy DC była niemałym świętem, bezpowrotnie minęły. Wielka Kolekcja Komiksów Marvela przetarła szlak dla ery prawdziwego dobrobytu, a komiksów teraz wychodzi w naszym kraju tyle, że większym problemem jest zmieszczenie się w budżecie zakupowym niż znalezienie czegoś dla siebie. Wygląda na to, że rok 2016 wcale nie będzie mniej urodzajny od swego poprzednika – zwłaszcza dla fanów Marvela. Wydawnictwo Egmont, które w zeszłym roku sprowadziło na nasz rynek sporo tytułów w ramach linii wydawniczej Marvel Now, o której rozpisywałem się w maju , zapowiedziało kolejny rzut tytułów, jakie w najbliższych miesiącach dołączą do kontynuacji zeszłorocznych debiutantów. Jest na co czekać!
Przenikanie się różnych mediów to zjawisko spotykane dość często. Kiedy książka odnosi duży sukces, jej ekranizacja staje się jedynie kwestią czasu. Wakacyjnemu kinowemu blockbusterowi bardzo często towarzyszy oparta na jego licencji gra komputerowa. Również gry komputerowe i komiksy żyją w stanie swoistej symbiozy. Komiksowi (super)bohaterowie regularnie doczekują się poświęconych im gier komputerowych – dość wspomnieć o Batmanowej serii Arkham, całej gamie produkcji ze Spider-Manem czy świetnych bijatykacj Injustice oraz Marvel versus Capcom. Zjawisko to działa oczywiście również w drugą stronę i sporo gier doczekało się swoich komiksowych adaptacji. Czasem zaś konwergencja obu mediów zachodzi w znacznie bardziej niejednoznaczny sposób. I na tym się dzisiaj skupimy.
Chyba ze świecą szukać kogoś powyżej dwudziestego roku życia, kto w pewnym momencie swego życia nie obejrzał przynajmniej kilku odcinków Z archiwum X. Serial ten to prawdziwy kulturowy fenomen, na dodatek, co się rzadko zdarza, równie silny za granicą, co i w Polsce. Stąd wieści o powrocie duetu Mulder i Scully po kilkunastu latach od pierwszej emisji ostatniego odcinka i po ośmiu wiosnach od rozczarowującego drugiego filmu kinowego wywołały niemałe poruszenie. Kolejnym spotkaniem z X-Files zainteresowanie wykazali zarówno ortodoksyjni fani, którzy po kilka razy obejrzeli każdy odcinek doszukując się odpowiedzi na ciągnięte latami tajemnice, jak i całe rzesze osób po prostu miło wspominających wieczory przed telewizorami sprzed kilkunastu lat.
Jestem niepoprawnym zbieraczem wszelkich konsolowych akcesoriów. Maty do tańczenia, multitapy, kamerki, kontrolery ruchu, mikrofony – wszystko to wala się po kątach w pobliżu mojego stanowiska growego i nawet bywa dość regularnie używane, najczęściej w ramach urozmaicania spotkań towarzyskich. A że od czasu zdradzenia Pegasusa na rzecz pierwszej PlayStation pozostaję wierny rodzinie Sony, większość posiadanych przeze mnie gadżetów dedykowanych jest właśnie czterem generacjom „stacji zabawy”. I jeśli czegoś mnie te cztery generacje kolekcjonowania peryferiów sygnowanych logiem japońskiego giganta nauczyły, to tego, że w kontekście nadchodzącej premiery PlayStation VR zdecydowanie nie można na Japończyków liczyć w temacie długotrwałego wsparcia – bez względu na to, jak wielkiego sukcesu sprzedażowego by kosztujący prawdopodobnie tyle co cała nowa konsola sprzęt nie odniósł.
Po wielu miesiącach i licznych przesunięciach, w tym tygodniu Marvel w końcu wydał ostatni numer Secret Wars. Chyba nie przesadzę twierdząc, że było to największe komiksowe wydarzenie tego wydawnictwa od dobrych kilku lat, może nawet od Civil War (u nas wydanego jako Wojna Domowa) z 2006 roku. Było to nie tylko zakończenie trwającej kilka lat wielkiej historii Jonathana Hickmana rozpisanej na kilkadziesiąt numerów Avengers i New Avengers, ale także, zgodnie z przewidywaniami – koniec starego i początek zupełnie nowego uniwersum Marvela. Komiks, który miał w satysfakcjonujący sposób zamknąć ciągnące się przez dziesięciolecia opowieści i jednocześnie wprowadzić w zupełnie nową erę. Oczekiwania były zatem olbrzymie. Czy je spełniono? Cóż, i tak, i nie.