Najlepszy film romantyczny tych walentynek – recenzja Deadpoola - Czarny Wilk - 12 lutego 2016

Najlepszy film romantyczny tych walentynek – recenzja Deadpoola

Pomimo naprawdę świetnej kampanii reklamowej i sympatii do komiksowego oryginału, do samego końca byłem mocno sceptycznie nastawiony do filmu poświęconego Deadpoolowi. Powody tego były aż dwa – po pierwsze, z uporem godnym lepszej sprawy będę powtarzał, że jest to bardzo trudna do dobrego odwzorowania postać i w komiksach „pyskaty najemnik” znacznie częściej żenuje niż śmieszy. Po drugie, za całą operację odpowiada studio Fox, któremu filmy na bazie komiksów czasem wychodzą (X-Men: Pierwsza Klasa, X-Men 2), czasem nie (X-Men: Ostatni Bastion), a czasem są one wybitnie złe – i pod ten ostatni przypadek łapie się też poprzednia próba przeniesienia Deadpoola na duży ekran w filmie X-Men Geneza: Wolverine. Próba, o której wszyscy chcielibyśmy zapomnieć. Na szczęście, mogę z radością donieść, że tym razem Ryan Reynolds dopiął swego i w końcu zaliczył występ w ekranizacji komiksu, której nie musi się wstydzić. Deadpool jest brutalny, wulgarny i zabawny – czyli taki, jakim chcemy go widzieć.

Brutalny, wulgarny i zabawny? A co z "przystojny"?

Pierwsza rzecz, jaka najpewniej zaskoczy osoby kojarzące Wade’a tylko z memów internetowych, to fakt, że wzorem tych lepszych komiksów o nim, potrafi być on poważny. To facet, który uważa się za niezniszczalnego, ma mocno pokręcone poczucie humoru i do tego łamie czwartą ścianę (a nawet i szesnastą) na porządku dziennym, ale nie jest przy tym płaskim generatorem żartów – jak najbardziej potrafi po ludzku się wkurzyć albo może mu na kimś bardzo zależeć. Wspominam o tym już na początku, gdyż tego najbardziej obawiałem się po filmie – że dostaniemy najczęściej spotykaną, najszerzej znaną, a przy tym najmniej interesującą wersję Deadpoola, która po pierwszych trzech minutach spotkania przestaje śmieszyć a zaczyna żenować. Zamiast tego mamy porąbanego antybohatera, który pod maską rzucanych z częstotliwością karabinu maszynowego żarcików skrywa okazyjnie wyzierającą na światło dzienne osobistą tragedię. I takie wcielenie tej postaci bardzo mi się podoba.

Porąbanego? Sam jesteś porąbany!

Fabuła filmu jest wyjątkowo prosta i nawet to, że zastosowano tu dwie przeplatające się linie czasowe nie maskuje tego faktu. Połowa obrazu dziejąca się w teraźniejszości to Deadpool w klasycznym czerwonym kubraczku (chyba jeszcze żaden kostium wyciągnięty bezpośrednio z komiksów bez żadnych poważniejszych przeróbek nie prezentował się tak dobrze na ekranach kin) uganiający się za przestępcami, druga połowa to retrospekcje pokazujące, jak dokładnie Wade Wilson stał się tym, kim się stał i dlaczego w ogóle ściga wspomnianych przestępców. Opowieść jest prosta i przewidywalna, ale też nie wirtuozerii scenariuszowej się od tego filmu oczekuje. Historyjka pokazuje nam skąd wziął się Deadpool i daje mu bardzo duże pole do popisu w kwestii zabijania i żartowania, zatem w pełni spełnia swoje zadanie.

Nie słuchajcie go, scenariusz mojego filmu jest cudowny!

Twórcy zrobili całkiem niezły użytek z podwyższonej kategorii wiekowej. Tu i ówdzie dojrzeć można nagi fragment kobiecego ciała (ale nie ma tego jakoś zatrważająco dużo, więc jeśli ktoś tylko po to chce się wcisnąć na seans mimo niespełniania kryterium wiekowego, to się rozczaruje), ale to że nie jest to film dla młodszej gawiedzi widać przede wszystkich w dość brutalnych sposobach eksterminowania wrogów przez pyskatego najemnika i w dowcipach, które bywają bardzo wulgarne. Jeśli chodzi o te pierwsze, to w filmie znajdziemy wiele całkiem przyjemnie zrealizowanych scen akcji, ale wyraźnie mniejszy budżet niż w typowym blockbusterze można odczuć w braku naprawdę imponujących i walących ze wszystkich stron efektami sytuacji. Kilka większych wybuchów i komputerowy Colossus to max, jaki wyciśnięto ze skromnych funduszy.

Ej, dlaczego dałeś tu zdjęcie tego harcerzyka zamiast moi?

Dowcipów natomiast w filmie znajdziemy zatrzęsienie – momenty, gdy klimat robi się poważny są krótkie i zazwyczaj napięcie zostaje rozładowane przez jakąś puentę w wykonaniu głównego bohatera. Inna rzecz, że nie wszystkie żarty są faktycznie zabawne – twórcy raczej podeszli do tematu z założeniem, że jeśli rzuci się dwadzieścia żartów w ciągu jednej minuty, to przynajmniej jeden rozbawi widownię i będzie dobrze. Na pewno na plus wyróżniają się meta-nawiązania – Deadpool komentujący, że budżetu filmu starczyło tylko na pojawienie się dwóch członków X-Men czy nabijający z tego że profesora Xaviera gra dwóch aktorów naraz to jasne punkty filmu. Sporo znajdzie się też żartów mocno przaśnych, ale bez nich Deadpool nie byłby Deadpoolem, więc nie wypada tego krytykować. 

Jeśli chodzi o wyświetlane w kinach napisy, to poza paroma literówkami i od czasu do czas skopanego przy tłumaczeniu dowcipu (co przy liczbie wszystkich gagów nie stanowi jakiegokolwiek problemu) nie mam większych zarzutów. Mam za to jedną wielką pochwałę – w końcu pojawił się tłumacz, który ogarnia, że X-Men to już jest liczba mnoga od słowa X-Man i konstrukcje w stylu „X-Menów” czy równie popularnych u konkurencji „Avengersów” nie mają racji bytu. Nie zliczę, jak wiele razy mnie to mierzwiło podczas seansów komiksowych.

Ryan Reynolds okazał się naprawdę udanym Deadpoolem i w zasadzie zdominował swój własny film, ale kilka postaci z drugiego planu również wypadło udanie. Na plus wyróżnia się Ed Skrein robiący za głównego antagonistę, niejakiego Ajaxa. Z dość przeciętnie nakreślonego złoczyńcy wycisnął całkiem sporo, wystarczająco by wypaść lepiej od tych wszystkich Ronanów, Red Skulli, Malekithów i innych całkowicie zmarnowanych „głównych złych” z filmów Marvela. Sympatycznie wyszedł też Colossus, w którego wcielił się Stefan Kapičić. Zawsze było mi szkoda, że postaci tej tak mało było w filmowych X-Men, więc miło, że dostał swoje pięć minut tutaj – nawet jeśli robił głównie za poczciwego Rosjanina o niewielkim rozumku,  z którego można sobie pożartować.

Oj już tak mi nie słodź bo się zawstydzę

Bez większego szału wypadła natomiast Morena Baccarin robiąca za obiekt westchnień Wade’a i nie wykraczająca zanadto poza ten schemat mimo podstaw na pokazanie się z nieco lepszej strony (niby poczucie humoru jak u Wade’a, a jakoś rozśmieszyć nie daje rady) oraz Brianna Hildebrand, tak bardzo typowa młoda gniewna, że aż jej typowość staje się obiektem regularnych żartów. Najwięksi maniacy ucieszą się na widok kilku cameo – Roba Liefelda, Weasela czy agenta Boba. No i Stan Lee zalicza tym razem jeden ze swoich najlepszych występów gościnnych.

Moje kochanie xoxo <3


Deadpool nie jest filmem, akcje z którego roztrząsa się jeszcze na długo po wyjściu z kina i który zapamiętuje się na długie lata. Nic z tych rzeczy. To bardzo solidnie zrealizowane kino rozrywkowe, które łączy w sobie skondensowaną dawkę brutalnej akcji z jeszcze bardziej skondensowaną dawką średnich lotów humoru i regularnym puszczaniem oka do widzów. Arcydzieła nie stworzono, ale i tak wyszło znacznie lepiej niż się spodziewałem – i dość dobrze, by nie żałować czasu ani pieniędzy przeznaczonych na seans. Idealna pozycja na wieczór walentynkowy z drugą połówką, która podziela z Wami zamiłowanie do facetów w obcisłych, kolorowych kombinezonach spędzających większość życia na ganianiu innych facetów w obcisłych, kolorowych kombinezonach. Na pewno lepsza niż Jeszcze Jedna Polska Komedia Romantyczna Z Tymi Samymi Aktorami.

PS. Jest scena po napisach, warto wysiedzieć do końca!

Czarny Wilk
12 lutego 2016 - 21:40