Secret Wars i polityka wydawnicza Marvela czyli jak zepsuć najważniejsze komiksowe wydarzenie roku - Czarny Wilk - 15 stycznia 2016

Secret Wars i polityka wydawnicza Marvela, czyli jak zepsuć najważniejsze komiksowe wydarzenie roku

Po wielu miesiącach i licznych przesunięciach, w tym tygodniu Marvel w końcu wydał ostatni numer Secret Wars. Chyba nie przesadzę twierdząc, że było to największe komiksowe wydarzenie tego wydawnictwa od dobrych kilku lat, może nawet od Civil War (u nas wydanego jako Wojna Domowa) z 2006 roku. Było to nie tylko zakończenie trwającej kilka lat wielkiej historii Jonathana Hickmana rozpisanej na kilkadziesiąt numerów Avengers i New Avengers, ale także, zgodnie z przewidywaniami – koniec starego i początek zupełnie nowego uniwersum Marvela. Komiks, który miał w satysfakcjonujący sposób zamknąć ciągnące się przez dziesięciolecia opowieści i jednocześnie wprowadzić w zupełnie nową erę. Oczekiwania były zatem olbrzymie. Czy je spełniono? Cóż, i tak, i nie.

Pierwszy numer Secret Wars zaczął się od prawdziwego trzęsienia ziemi. Wydarzenia opisywane na przełomach komiksów Avengers oraz New Avengers (oba wydawać w Polsce zaczął w zeszłym roku Egmont, zdecydowanie polecam zakup) doprowadziły do zagłady całego multiuniversum – miliony światów uległo zagładzie, bohaterowie zaś upadli, próbując powstrzymać niepowstrzymane przekroczyli granice moralności i ostatecznie zawiedli. Kilkadziesiąt pierwszych stron wydarzenia ukazuje zagładę dwóch ostatnich światów – głównego uniwersum 616, w którym rozgrywa się akcja znakomitej większości komiksów Marvela, oraz uniwersum Ultimate, drugiego najważniejszego z komiksowych światów. Wszyscy zginęli.

Wszyscy prócz garstki bohaterów i złoczyńców, którzy skryli się na specjalnych Arkach mających przetrwać zniszczenie. Oraz Rabum Alala, Wielkiego Niszczyciela, który ze zgliszczy starych światów utworzył nowy – podzielony na kilkadziesiąt domen Battleworld, w którym każdy region odpowiadał któremuś z dawnych uniwersów. Omnipotentny Rabum Alal silną ręką rządził tym, co zostało z Uniwersum Marvela... dopóki Arki nie rozbiły się w Battleworldzie, zaś herosi i złoczyńcy z dawnych światów, jako jedyni pamiętający o tym, co było, nie spróbowali przeciwstawić się Wielkiemu Niszczycielowi.

Kliknij obrazek by powiększyć

Marvel od wielu lat nie zdołał zrobić komiksowego wydarzenia, które by mnie zadowoliło. Niestety, zazwyczaj okazywało się, że przedstawiona historia nie tyle miała coś do opowiedzenia, co raczej skupiała się tylko na poprzestawianiu co nieco krajobrazu w komiksowym świecie – tu ktoś zginął, tam ktoś inny objął władzę nad S.H.I.E.L.D. czy jakimś odpowiednikiem tej organizacji, a same opowieści były nie tylko nudne, ale też często bezsensowne bądź oparte na idiotycznych podstawach. Secret Wars wypadło na tym tle znacznie lepiej – historię czytało mi się z wielką przyjemnością, finał okazał się bardzo satysfakcjonujący, po drodze nie zabrakło naprawdę monumentalnych scen i walk. Sam Rabum Alal został do tego przedstawiony fantastycznie – Hickman doskonale czuł, jak pisać tego złoczyńcę, by budził respekt, pozostawał gigantycznym zagrożeniem, ale jednocześnie nie popadał w groteskę. Secret Wars to nie był tylko event, ale też solidne zakończenie całej tworzonej przez lata epopei Hickmana – zakończenie dość dobre, bym nie czuł, że niepotrzebnie zainwestowałem czas i pieniądze w wielką opowieść o niczym.

Przy czym trzeba rzec, że jest to komiks dobry, ale do wybitności mu daleko – zbyt wiele rzeczy Hickmanowi nie wyszło. Strasznie dużo miejsca poświęcił ekspozycji Battleworldu, prezentowaniu jak cały ten świat funkcjonuje, jakie są jego podstawy. Były to informacje ciekawe, ale koniec końców zdominowały właściwą akcję, której tak naprawdę, nie licząc pierwszego numeru, starczyło może na dwa, trzy numery (z dziewięciu). Na dodatek w pewnym momencie sposób, w jaki czytelnik otrzymał część informacji, był zwyczajnie bezsensowny – dwie postacie spotkały się ze sobą i zaczęły opowiadać sobie historie, które obie doskonale znały i w której swego czasu ramię w ramię uczestniczyły.

Innym problemem było to, że o wielu naprawdę interesujących wydarzeniach dowiadywaliśmy się jedynie z krótkich dialogów, podczas gdy na kadrach w tym czasie oglądaliśmy rzeczy znacznie mniej ciekawsze. Miałoby to sens gdyby te wspomniane sceny rozgrywały się w którymś z licznych komiksów pobocznych (tzw. „tie-inów”), gdybyśmy tam mieli okazję poznać zakulisowe wydarzenia czy też inne spojrzenia na sceny z głównej miniserii. Tymczasem tie-iny kompletnie ignorowały historie i postacie z głównej opowieści, skupiając się na swoich własnych małych opowieściach rozgrywających najczęściej w ramach jednej domeny Battleworldu. Z jednej strony, rozwiązało to jeden z poważniejszych problemów licznych crossoverów, konieczność zakupu niezliczonej liczby pobocznych opowieści, by mieć pełen obraz tego, co dzieje się w głównym komiksie. Z drugiej, zdecydowanie można było poświęcić komiks czy dwa na pokazanie rzeczy jeno wspomnianych przez Hickmana, które brzmiały bardzo intrygująco, albo na danie dość licznej obsadzie postaci ze starych światów do zrobienia czegoś więcej niż pojawienia się na kilku zbiorowych pocztówkach. Chyba tylko jeden z kilkudziesięciu komiksów pobocznych pokusił się o większe nawiązanie do głównych wydarzeń, przedstawiając tę samą scenę z innej perspektywy – i, żeby było zabawniej, zrobił to lepiej niż główna opowieść.

O ile sama historia, mimo wad, nie zawiodła, tak patrząc na nią jako na wydarzenie komiksowe, które miało zrobić grunt pod nowy świat... cóż, Marvel zawalił sprawę pierwszorzędnie. Po pierwsze, o czym już wspomniałem przed chwilą, zabrakło związku tie-inów z główną miniserią, przez co wszystkie komiksy towarzyszące były jedynie zbiorem kompletnie nieistotnych opowiastek z alternatywnych światów. No, z jednym „drobnym” wyjątkiem – w zakończeniu jednego z pobocznych komiksów zdradzono los Battleworldu na miesiące przed końcem głównej miniserii. Tak jest, dobrze czytacie – mała, poboczna opowieść, zafundowała spoiler z finału całego eventu. To tak, jakbyśmy w serialu Star Wars: Rebels mieli już dziś zobaczyć finał epizodu ósmego albo dziewiątego Gwiezdnych Wojen.

No cóż, ale przynajmniej niespodzianką będzie, jak wygląda krajobraz po crossoverze, prawda? No właśnie nie bardzo, bo główna miniseria Secret Wars zaliczyła kilkumiesięczne opóźnienie. Opóźnienie, które jednak nie miało wpływu na daty premier komiksów, które pierwotnie miały ukazać się po evencie... i rozgrywać już w nowym świecie. I tak, w tym samym tygodniu, w którym wyszedł Secret Wars #3, dostaliśmy też trzeci numer Avengers czy piąty Kapitana Ameryki, nie wspominając o kilkudziesięciu innych komiksach, które także wyszły w międzyczasie. Od miesięcy wiemy, że X-23 przejęła kostium Logana i biega jako Wolverine, że Miles Morales, czarnoskóry Spider-Man z uniwersum Ultimate, trafił do głównego świata i koegzystuje obok Petera Parkera, że to nie Bruce Banner jest Hulkiem, że Fantastyczna Czwórka nie istnieje. Secret Wars zamiast pokazać nam narodziny nowego, dziewiczego świata, jedynie dopowiada po fakcie kilka szczegółów odnośnie narodzin teraz kilkumiesięcznego już dzieciaka. Tym samym Marvel sam odebrał swemu dziecku status wstrząsającego wydarzenia o zaskakujących konsekwencjach i zredukował je jedynie do roli zwykłej historii – tyle dobrego, że historii, która się obroniła.  

Stąd, koniec końców, jako wielki event Secret Wars sprawdziło się średnio, bo Marvel postarał się, żebyśmy wszystkie „wstrząsające” zmiany poznali zawczasu. Na szczęście jako zwykły komiks superbohaterski dzieło Hickmana wypada już całkiem nieźle – a jako zakończenie ciągniętej od lat wielkiej epopei, nawet bardzo dobrze. Biorąc pod uwagę, że jeśli doczekamy wydania tego komiksu w Polsce, to raczej w postaci tego drugiego – chyba nawet lepiej, że dostaliśmy dobry komiks, a nie dobre wydarzenie komiksowe. Ale zmarnowanego potencjału i tak szkoda.

Czarny Wilk
15 stycznia 2016 - 11:15