W obronie Criterion Games
W co gracie podczas Świąt Wielkiej Nocy?
Black – najbardziej niedoceniony FPS w historii
Black - strzelanina, która chwaliła się destrukcją otoczenia na lata przed Battlefieldem
Piękne wozy i piękniejsze kraksy - recenzja Burnout Revenge
Need for Speed: Most Wanted. Który lepszy? Ten z 2005, czy 2012 roku?
Wielkanoc to czas odpoczynku dla nas i naszych najbliższych. To okres, kiedy składamy sobie życzenia, zajadamy się poświęconymi potrawami oraz oblewamy się wodą. Jestem dobry w laniu wody, więc postanowiłem napisać w kilku zdaniach o ogrywanych przeze mnie obecnie grach, bo Wielkanoc jest przecież doskonałą okazją dla nas, graczy, aby sobie dłużej pograć.
Dziś w programie Gears 5, Super Stadust HD oraz Black.
Jest na świecie bardzo wiele gier, które kojarzą wszyscy, ale prawie nikt już nie pamięta, o co w nich chodziło. Zlały się w jedną papkę wraz z innymi tytułami, rozpłynęły we mglistych wspomnieniach. Jest też całkiem sporo tytułów, których nie kojarzy dziś już prawie nikt, ale ci, którzy się kiedyś z nimi zetknęli, pamiętają każdy szczegół.
Doskonałym przykładem jednej z takich właśnie produkcji jest Black autorstwa praktycznie nieistniejącego już studia Criterion Games. O ile popularnego CODa czy Battlefielda znają dzisiaj wszyscy, tak Black wydaje się istnieć jedynie w jakimś brakującym ogniwie zapomnianej, growej rzeczywistości.
Nie jestem jakimś wybitnym znawcą strzelanin, ale grając w jakiegokolwiek FPSa zawsze mogę stwierdzić jedno: „czy się tu szczela fajnie, czy może też nie”. W oparciu o to proste jak budowa cepa kryterium tworzę sobie w głowie taki osobisty ranking najprzyjemniejszych modeli strzelania (jeśli można to tak nazwać) w FPSach. Na przestrzeni lat różni zawodnicy plasowali się na różnych pozycjach – Battlefieldy z ich balistyką kul i mocarnym udźwiękowieniem trzymają się całkiem wysoko, większość innych tytułów leży pośrodku, a taki pierwszy Bioshock, ze swoimi żałośnie pykającymi karabinkami, wlecze się na szarym końcu. Nie spodziewałem się jednak, że pierwsze miejsce w moim rankingu zajmie konsolowa gra z końcówki ery Playstation 2. Gra tworzona przez… Speców od arcade’owych wyścigów. Panie, panowie, powitajcie gromkimi brawami Black.
Ta recenzja miała wyglądać całkiem inaczej. Na początku miała być pisana przez obiektywnego recenzenta, który bez oczekiwań , ani uprzedzeń podchodzi do kolejnej odsłony Burnouta. Po kilku godzinach gry nastąpiła mała zmiana warty. Przed klawiaturę miał usiąść zagorzały wyznawca Burnout 3: Takedown (którego Revenge jest bezpośrednią kontynuacją), doceniający kunszt autorów, jednak bijący pianę nad elementami, które bezczelnie pozmieniano względem gry jego wczesnej młodości. Ostatecznie jednak, mając za sobą nabite od cholery i jeszcze trochę godzin gry, muszę pisać to jako dziecko zauroczone genialną zabawką. Bo Revenge, nie dość, że w moim prywatnym rankingu koniec końców stanął ex aequo obok Takedowna, to na dodatek cały czas przyciąga do pada mojej leciwej PS2, nawet mimo sporej kupki gier oczekujących do przejścia na zdecydowanie mocniejszych sprzętach.
Need for Speed słynie z mnogiej liczby odsłon. Na tyle mnogiej, że autorzy postanowili użyć od czasu do czasu znanego podtytułu. Tak było chociażby w przypadku Hot Pursuit, Underground oraz Shift. Od 2012 roku powrócono również do nazwy Most Wanted. W związku z tym postanowiłem skonfrontować pierwowzór z nowoczesnym restartem, by następnie wyłonić bezsprzecznego zwyciezcę w niniejszym pojedynku.
Po efektownej jeździe zaciągnąć ręczny, wyjść z auta, sprowadzić akcję na nieco inny grunt i rozwijać się jak nigdy dotąd. Mniej więcej tak można opisać plan rozwoju zmotoryzowanego studia, które być może już niebawem wcale nie będzie kojarzyć się jedynie z grami wyścigowymi.
Zdegustowany ostatnimi popłuczynami należącymi do EA, nie wierzyłem że ta firma jest w stanie wydać cokolwiek dobrego. To samo dotyczyło choćby marki Need for Speed, która od lat zawodziła graczy. Owszem Hot Pursuit oraz oba Shifty uznaję za przyjemne tytuły, ale reszta odsłon okazała się być poniżej wszelakiej krytyki. Dlatego też nie sądziłem, że z Rivals może wyjść cokolwiek przyzwoitego. Szczególnie gdy na targach filmiki prezentujące grę w akcji, zdecydowanie nie zachęcały.
Studio Criterion ogłosiło, że robi sobie przerwę od gier wyścigowych. Setki maniakalnych fanów serii Need for Speed, których rozczarowały poprzednie odsłony, odkorkowało szampany i rozpoczęło taniec radości. Mnie też taka decyzja cieszy, choć z zupełnie innych powodów.
W czerwcu 2012 roku na targach E3 spełniły się mokre sny fanów ulicznych wyścigów. Wtedy to Electronic Arts zapowiadział remake Need for Speed: Most Wanted, wydanej w 2005 gry, która w opinii fanów zasłużyła na miano najlepszej, najbardziej dopracowanej odsłony cyklu na konsolach obecnej generacji. Technologiczna, jak na owe czasy, świeżość, innowacyjne podejście do fabuły oraz ogromny obszar skąpanego w słońcu miasta, gdzie prowadzona była zabawa, zdaniem zarówno zwolenników serii, jak i branżowych krytyków przesądziły o sukcesie tamtego tytułu. Most Wanted na nowo zdefiniował markę, stając się punktem odniesienia dla następnych odsłon i gier o wyścigach ulicznych w ogóle.
Wielu ludzi uważa zespół Criterion Games za mistrzów w swoim fachu, swoistych specjalistów w tworzeniu zręcznościowych ścigałek. Czy słusznie? I tak, i nie. Żeby nie było, sam lubię ich gry, ale od pewnego czasu zdołałem zaobserwować znaczny spadek formy tego brytyjskiego studia, dlatego też postanowiłem podsumować ich ostatnie, niezbyt chlubne dokonania.