W co gracie w weekend? #296 + #297: Systemowa żonglerka - squaresofter - 5 maja 2019

W co gracie w weekend? #296 + #297: Systemowa żonglerka

Tydzień temu odbywał się trzydniowy poznański festiwal fantastyki nazywany w skrócie Pyrkon. Byłem na nim ze znajomymi, bo chciałem odpocząć trochę od codzienności jaką są dla mnie gry wideo. Bardzo mi się tam podobało i głównie to jest przyczyną nie pojawienia się kolejnego odcinka W co gracie w weekend? w zesżły weekend. Po powrocie do domu napisałem nawet trochę o ogrywanych grach, ale złapało mnie straszne choróbsko, które uniemożliwiło mi dłuższe przebywanie przy ekranie monitora. Dzisiaj to nadrobimy. Pyrkon uświadomił mi, że czegokolwiek bym nie robił i jak bardzo bym nie uciekał od gier wideo, to one i tak zawsze będą mi towarzyszyć. Tym razem opowiem Wam o tym, co to znaczy być systemowym żonglerem i grać praktycznie na wszystkim co nadaje się do grania. W dalszej części wpisu przeczytacie o tytułach, które spędzały mi sen z powiek w ostatnich tygodniach. Wpis posiada spoilery.

Żegnajcie Geralt i Ciri

Moja długa przygoda z Białym Wilkiem i z Ciri, za którą Geralt poszedłby w ogień dobiegła końca. Czekałem na to blisko trzy lata, podczas których czterokrotnie przeszedłem podstawkę i dwukrotnie dodatki, starając się rozgrywać misje dostępne w grze na różne sposoby i mogę śmiało stwierdzić, że czego by nie mówić o najgłośniejszej grze REDów, to jest to rpg, w którym mamy realny wpływ na przebieg wydarzeń w grze oraz losy wielu, wielu bohaterów, i tych najważniejszych, i tych mniej ważnych.

Moment śmierci Vesimira i późniejsza przemiana jego ukochanej podopiecznej to coś, co mogę oglądać do końca życia i zawsze będę poruszony. To bardzo smutny moment, ale bezeń w Ciri nigdy nie doszłoby do przemiany, która jest punktem kulminacyjnym całej opowieści. Fatalna w skutkach obrona Kaer Mohren sprawia, że dziewczyna, która zawsze uciekała przed jeźdźcami Dzikiego Gonu mówi wreszcie dość i postanawia się z nim zmierzyć. Najniebezpieczniejszy szczur to szczur w potrzasku. Uwielebiam ten fragment trzeciego Wiedźmina.

Nie wiem kiedy wyjdzie Cyberpunk 2077 (wątpię, że wiedzą to nawet ludzie zajmujący się tym projektem), ale mam jeszcze dwa Wiedźminy w zanadrzu, więc na brak gier najzdolniejszego polskiego studia chyba narzekać nie będę w trakcie wyczekiwania na ich kolejny, wybitny mam nadzieję, tytuł.

Mangusta nie taki straszny jak go malują

Dziki Gon pochłonął mnie do takiego stopnia, że praktycznie zignorowałem wszystkie inne gry na tapecie i wróciłem do nich dopiero po załatwieniu wszystkich spraw natury wiedźmińskiej. Cieszę się, że potrafiłem zainteresować kogoś swoim ostatnim tekstem o XIII. SpecShadow napisał, że w grze przydałby się zapis w każdym miejscu, ale dla mnie gra straciłaby wtedy cały swój urok. W kilku miejscach po prostu trzeba bardzo uważać a wtedy nawet niektóre parte składankowe da się zaliczyć bez żadnych komplikacji, szczególnie jeśli mamy do dyspozycji kuszę pozwalającą na ciche eliminowanie wrogów z dużej odległości.

Ostatni boss dał mi się trochę we znaki. Po parunastu nieudanych próbach zmieniłem trochę taktykę walki w ostatecznym starciu. Zacząłem się więcej ruszać i zbierać pancerze z trupów dostarczanych przez panią major Jones i nawet taki twardziel jak on marnie skończył. Nie wiem jakich ułatwień doczeka się odświeżona wersja komiksowego fpsa opowiadająca historię tajnego agenta, który stracił pamięć i został wrobiony w morderstwo prezydenta USA, mogę jednak napisać, że jest to tytuł, który dostarczył mi wielu przyjemnych przeżyć i chciałbym, żeby kolejne pokolenie graczy mogło poznać tą historię. 

Tranzystorowa rekurencja

Nie mogłem się wgryźć na poważnie w Transistor przez cztery lata a gdy mnie wessało, to skończyłem go dwukrotnie w ciągu tygodnia, zaliczając przy tym każdy test i robiąc w tej małej niezależnej produkcji absolutnie wszystko. Jednak chyba ze wszystkiego w tytule Supergiant Games spodobał mi się sam pomysł na grę, w której główna bohaterka nazywana Ruda (pozwoliłem sobie spolszczyć imię Red) walczy z przeciwnikami za pomocą miecza będącego miłością jej ukochanego, który oddał za nią życie. W trakcie fabuły uzyskujemy dostęp do jego nowych funkcji, na które składają marzenia i przekonania ludzi będących elitą Cloudbank, w którym toczy się akcja gry.

Camerata postanowiła pozbyć się każdego miejscowego idealisty i stworzyć nowy świat pasujący do ich wizji. Popełnili jednak błąd próbując zabić zdolną piosenkarkę, której śpiew i występy sceniczne porywały tłumy. Tytułowy Tranzystor, który miał ją zgładzić przetwarza duszę jej ukochanego i zostaje jej jedynym towarzyszem w starciu z ludźmi, którzy postanowili unicestwić piękno Cloudbank.

Transistor jest w zasadzie produkcją o potędze prawdziwej miłości i ideałów, a że jest to dla mnie temat niezwykle ciekawy, to specjalnie postarałem się o docenienie jego twórców.

Warto ukończyć go dwukrotnie, bo tylko wtedy można zrozumieć o czym spiewa na scenie główna bohaterka. We All Become One to wyśpiewany skrót całej fabuły, która graczowi zaczynającemu swoja przygodę z Transistorem nie powie absolutnie nic, natomiast osobie, która widziała litery końcowe przypomni słodko-gorzką historię o miłości, która chwyta za serce. Dopiero teraz dotarło do mnie jak bardzo nietuzinkowa to była gra.

Nintendo DS  – Najlepsza rzecz w drodze na Pyrkon i z powrotem

Tak jak już wspominałem we wstępie, odbywające się niedawno poznańskie targi fantastyki zaprzątały w ostatnich tygodniach całą moją głowę i ani myślałem o pisaniu kolejnych tekstów. Chciałem bardzo spotkać się ze znajomymi i zobaczyć pasjonatów anime z całej Polski, ale podróż z Lublina do Poznania nie należała do krótkich, więc musiałem zaopatrzyć się w coś, co w chociaż najmniejszym stopniu pozwoliłoby zabić moją nudę podczas podróży. Padło oczywiście na przenośną konsolę Nintendo. Staram się ją zawsze brać ze sobą na takie wypady. Nie jechałem na Pyrkon, aby tam grać bez opamiętania jak mi się często zdarza, gdy wciągnie mnie jakiś interesujący tytuł. Pograłem więc troszkę w Radiant Historię i udało mi się dowiedzieć co nieco o procesie upustynnienia świata. Poznałem jego przyczyny i teraz Stocke wraz ze znajomymi starają się zapobiec temu wszystkiemu. Nie grałem w przenośnego jrpga Atlusa zbyt długo, ale najważniejsze, że dotarłem do kolejnego rozdziału tej opowieści o podróżach w czasie i postawiłem kolejny mały krok w kierunku jej ukończenia.

Samanosuke - samuraj z krwi i kości (oraz polygonów)

Pyrkonowa prelekcja dotycząca historii samurajów, katan oraz sposobu ich wyrobu zaciekawiła mnie do takiego stopnia, że pierwsze co zrobiłem po powrocie z Poznania, to odpaliłem poczciwe PS2 z Onimushą w czytniku. Czuję wielki sentyment do pierwszej części przygód nieustraszonego samuraja, gdyż to właśnie one są pierwszą ukończoną przeze mnie grą na Czarnulce, którą do dzisiaj uznaję za najlepszy sprzęt gamingowy, z jakim miałem kiedykolwiek do czynienia.

Klimat Onimushy porwał mnie natychmiast a gdy patrzę na głównego bohatera w odblokowanym wcześniej stroju pandy, to gęba sama mi się składa do śmiechu. W takiej sytuacji znacznie trudniej traktować klasyka Capcomu jako survival horror rozgrywający się w epoce, w której japońscy samurajowie oraz tacy wodzowie jak Nobunaga mieli ogromny wpływ na kształt ówczesnej Japonii.

W kontekst historyczny stanowiący podstawe fabuły Onimusha: Warlords zostały wplecione elementy fantastyczne takie jak demony oraz stawiający im czoła wojownicy oni i w ten sposób powstała jedna z moich najukochańszych serii Capcomu. Szkoda, że Japończycy nie mają ochoty na wyprodukowanie nowej gry z Samanosuke, szczególnie teraz, gdy są w takim gazie i wypluwają z siebie jedną udaną grę po drugiej.

Odyseja o nieśmiertelności i przemijaniu

Mój dobry znajomy drwił ostatnio ze mnie, że gry jrpg nie są moją domeną. Poirytowało mnie to mocno, więc wróciłem po czterech latach do Lost Odyssey, dla którego kupiłem kiedyś swoją pierwszą konsolę Microsoftu w życiu. Po skończeniu XIII tylko kwestią czasu było odpalenie kolejnej gry na amerykańskim sprzęcie, a że padło na tytuł, który przez wielu graczy nazywany jest ostatnią udaną częścią Final Fantasy, to tym lepiej.

Odpowiedzialni za niego są ojcowie tej legendarnej niegdyś marki jrpg definiującej owy gatunek z każdymi kolejnymi jej odsłonami, a więc Hironobu Sakagushi oraz Nobuo Uematsu.

W Lost Odyssey usłyszymy więc kompozycje muzyczne przypominające trochę muzyke z reaktora mako z Final Fantasy VII oraz śmieszny podkład muzyczny zdradzający fakt, iż owi panowie pamiętają jeszcze epokę ośmiu bitów, ale usłyszymy w niej także kapitalny motyw z mapy świata i wiele kawałków chwytających za serce.

Ten japoński tytuł ekskluzywny z Xboxa  360 nie jest kolejną gra opowiadającą o nastolatkach ratujących świat. Porusza kwestie takie jak nieśmiertelność i przemijanie, czym bardzo przypomina mi pierwszego Highlandera z Christopherem Lambertem i Seanem Connery.

W Lost Odyssey mamy także ciekawy setting, bo historia rozgrywa się w obliczu rewolucji przemysłowej, za którą odpowiada magia. Nie jest to też więc kolejna gra osadzona w średniowiecznych realiach, jakich jest od groma.

Kiedyś mocno czekałem na Final Fantasy XIII, ale dziś uznaję ją za grę zdecydowanie gorszą i od LO, i od Xenoblade Chronicles, i od Demon’s Souls Miyazakiego, który doczekał się już nawet naśladowców swojego stylu tworzenia gier. Dobrej grafiki i muzyki FFXIII nie odmówię, ale to właśnie LO pokazuje jak powinno się robić jrpga z masą aktywności pobocznych a nie z jednym typem misji polegającym na dotknięciu kamieniu i pokonaniu wskazanego przeciwnika. Każdy rpg, w którym gracz nie jest zachęcany do eksploracji, poznawania świata i zamieszkujących go ludzi powinien zostać zaplanowany od nowa.

LO ukończyłem cztery lata temu, mając około 130 godzin na liczniku. W ciągu tygodnia dorzuciłem 40 kolejnych. Szukałem skarbów, brałem udział w aukcjach i w walkach na arenie, walczyłem z opcjonalnymi bossami a teraz postanowiłem zdobyć tych kilka nasion, których mi brakowało, nauczyć wszystkich nieśmiertelnych bohaterów każdej umiejętności, zdobyć wszystkie czary i zdjąć wszystkie pieczęcie królewskie Toltenem, Cooke prawie została żoną Króla Kelolonów, znalazłem dwa ostatnie fabularyzowane sny oraz otworzyłem wszystkie brakujące skrzynki w grze.

Zrobiłem to wszystko tylko po to, by należycie przygotować się do najtrudniejszej walki z dodatku, który kupiłem za mniej niż 4zł. Najtrudniejszy przeciwnik w całej grze napsuł mi sporo krwi, więc postanowiłem mu się zrewanżować dopiero jak załatwię wszystkie wyżej wspomniane sprawy w świecie gry. Choć jego ataki praktycznie zabijają całą drużynę z maksymalnymi poziomami i nie da się wyjść obronną ręką ze starcia, w którym zaczyna atakować, to nie przestraszyłem się go, spróbowałem kolejny raz, szczęście mi dopisało i mogę teraz napisać, że zmasterowałem jedną z moich ulubionych gier ery hd. Lost Odyssey to jrpg nieśmiertelny i oddałbym sporo, żeby zagrać w jego kolejną część.

Gluty też mają problemy natury egzystencjalnej

World of Goo chodził mi po głowie od wielu, wielu lat. Grą zainteresowałem się podczas jednego z odcinków Review Territory puszczanym na Hyperze, który była kiedyś kolebką fanów gier wideo i anime. Lata mijały i praktycznie o niej zapomniałem. Wszystko zmieniło się, gdy Epic zaoferował rzeczoną grę logiczną swoim klientom całkowicie za darmo do pobrania.

Nie mam zwyczaju zaglądać w zęby darowanemu koniowi, więc ucieszyłem się, że mogę w końcu sprawdzić ta grę logiczną debiutującą kiedyś na Wii. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to humor zawarty w grze. Gdyby nie arcyśmieszne podpowiedzi Artysty-Malarza co mamy zrobić w danej planszy, to byłaby to kolejna bezduszna gra logiczna, która nikogo.

Tymczasem polubiłem tytułowe gluty z miejsca jak kiedyś stworki z Loco Roco i Patapony. Gra logiczna musi być zrobiona z jajem, żeby przyciągnąć doń gracza i tu jaj zdecydowanie nie brakuje, podobnie jak muzyki, która jest czasem tak epicka, że odnoszę wrażenie, iż nie gram glutami a jakimś superbohaterami, którzy zaraz uratują cały wszechświat.

World of Goo spodobał mi się do takiego stopnia, że gdy widzę gluty ginące od kolców lub jak wieża, którą z nich zbudowałem wali się i z całym impetem uderza o ziemię, to jest mi bardzo przykro, że je wszystkie zawiodłem. Na szczęście, gdy nie uda nam się zrealizować celu w misji, to zawsze możemy zacząć od nowa, próbując rozwiązań, które wcześniej nie przychodziły nam do głowy. Początkowe zagadki są bardzo przyjemne. Zobaczę jednak co będzie, gdy ich stopień trudności wzrośnie i pojawi się frustracja.

Muv-Luv - Podrywanie klasowej przewodniczącej

Chwilowo postanowiłem odpocząć od stacjonarnych konsol Sony. Nie wytrzymam pewnie w swoim postanowieniu zbyt długo, ale póki co postanowiłem pograć trochę na Vicie. Jeśli próba zdobycia serca wiecznie naburmuszonej kapitan drużyny lacrosse’owej mnie nie zmęczy zbyt mocno, to pewnie ukończę Muv-Luv Extra trzeci raz. Gdyby jednak stało się tak, że się znudzę kolejnym przechodzeniem tej japońskiej visual novel, która na przenośnej konsoli Sony jest w ugrzecznionej wersji, to zawsze mam w zanadrzu Wipeouta 2048, do którego zaczyna mnie coraz bardziej ciągnąć.

Na razie cieszę się dobrze znanymi mi gagami i absurdalnym humorem tej pozycji.

Halo 3 – Legendarny fps Bungie

Był kiedyś taki czas, gdy Bungie nie pracowało dla Activision. To był czas, gdy X360 miał naprawdę sporo argumentów za tym, żeby mieć w domu amerykański sprzęt a nie PS3. Jednym z tych argumentów było właśnie Halo 3. Mogliśmy je przejść we czwórkę na jednaj konsoli albo z graczami z całego świata dzięki Xbox Live.

To był czas, gdy Microsoft wiedział, że to exy sprzedają sprzęt. Tak się złozyło, że miał u siebie pod strzechą jedną najlepszych marek na rynku, pieczę nad którą trzymał developer ze świeżymi pomysłami. Dziesięć lat temu to Sony zarzekało się, że przygotuje na swojej platformie Halo-killera. Mieli wtedy do dyspozycji dosyć ciekawe Resistance, które podchodziło do walki z kosmitami w nieco mroczniejszy sposób, ale to właśnie trzecia odsłona Halo sprawiła, że Microsoft odnosił w tamtym czasie największe sukcesy w historii swojej obecności na rynku konsolowym.

Co więc zadecydowało o powodzeniu Halo? Zachowanie przeciwników, którzy nie tylko mają więcej zdrowia na wyższych poziomach trudności, ale zdecydowanie trudniej w nich trafić i są o wiele bardziej agresywni dla gracza. Spotkałem się z opiniami graczy, że nie rozumieją fenomenu Halo. Gdy pytałem ich czy grali kiedykolwiek w tryb sieciowy tej serii, to odpowiadali, że nie. To jest ogromny błąd, bo żeby doświadczyć kampanii z tej serii w pełnej krasie trzeba najpierw znaleźć towarzysza lub towarzyszy do wspólnej zabawy i zabrać się za kampanię na legendarnym poziomie trudności, gdzie siły Przymierza nie dają żyć graczom, snajper zabija nas jednym celnym strzałem a na widok brutali biegnących na nas z ciężkim młotem, żeby wgnieść nas w ziemi, będziemy robić w gacie.

Do tego wszystkie dochodzą jeszcze różnego rodzaju pojazdy, zapewniające ogromną siłę ognia w stosunku do zwykłych przeciwników, czy ruchome olbrzymy, które są nie do ruszenia za pomocą broni konwencjonalnej i musimy się dostać doń, zdjąć jego załogę i wysadzić go w powietrze.

Bungie kiedyś wiedziało jak zadbać o to, żeby gracze się nie nudzili. Współpracowali ze świetnym kompozytorem, Martinem O’ Donnellem, który skomponował do Halo 3 muzykę, która do dziś wyrywa mnie z kapci i próżno szukać czegoś równie klimatycznego w innych fpsach nastawionych na grind, mikrotranskacje i rzeź dla stu osób.

W Halo 3 możemy znaleźć czaszki rozrzucone po świecie gry, który czynią przygodę z nim jeszcze większym wyzwaniem. Jeśli komuś nie odpowiada, że Halo przyczyniło się do wprowadzenia autoregeneracji zdrowia w gatunku strzelanin pierwszoosobowych to zawsze może odpalić czaszkę blokującą ten aspekt rozgrywki i niech spróbuje tak przejść całą grę. Powodzenia.

Mnogość opcji rozgrywki w singlu i multi, które możemy swobodnie modyfikować jest spora. To nie jest tytuł nastawiony na realizm. Czuć w nim jednak ducha pewnej innej legendarnej gry fps, czyli Quake’a III. Niby minęło sześć lat od kiedy grałem ostatnio w Halo 3 a wystarczyło pokombinować trochę z czaszkami i po odpaleniu kampanii jestem obijany na wszystkie możliwe sposoby przez zwykłe grunty, które same z siebie może nie są jakimś wielkim zagrożeniem, ale wystarczy jeden, celnie rzucony granat albo samobójcza szarża jednego z nich i fruwamy w powietrzu.

Halo 3 jest jak wino. Im starsze, tym lepsze. To nie ja wypisuję teksty w sieci, że wygląda ładniej od Halo 5, tylko jej fani a jak zostajesz fanem Halo 3, to zostaniesz nim do końca, bo to jedna z tych produkcji, które kojarzą się nam z tymi lepszymi czasami w gamingu. Jestem niezwykle rad, że znów gości na łamach W co gracie w weekend? Czas pokaże na jak długo.


To by było na tyle. Pyrkon Pyrkonem, ale nie potrafię wytrzymać zbyt długo bez gier. Jestem systemowym żonglerem a to oznacza, że nigdy nie zobaczycie mnie piszącego jakieś bzdury o chęci ogrania każdej dobrej gry na jednym sprzęcie. Nie jestem dzieckiem. Nie wierzę w takie fantasmagorie. Biorę po prostu sprzęt, który mi pasuje i ogrywam na nim grę, na którą mam ochotę. Dwa ostatnie tygodnie znów mi o tym przypomniały, więc postanowiłem podzielić się z Wami swoimi spostrzeżeniami. Wy też grajcie w to co lubicie tam gdzie Wam to najbardziej odpowiada. Cieszcie się ogrywanymi grami i komentujcie dalej moje wpisy, jeśli tego chcecie. Jestem tu dla Was tak jak Wy dla mnie.  Do następnego razu.

squaresofter
5 maja 2019 - 15:01