Cześć wszystkim. Mam nadzieję, że samopoczucie Wam dopisuje i dalej ogrywacie ulubione gry. U mnie ostatnio bywało z tym różnie, dlatego też napisałem dziś w kilku słowach o tym, co możemy zrobić gdy nie idzie nam w grach wideo.
Jakiś miesiąc temu wspominałem na łamach W co gracie w weekend? o moich postępach w NFS Shift 2 Unleashed. Snułem też wielkie plany, z których oczywiście nic nie wyszło. Okazało się, że nocny wyścig na najbardziej wymagającej trasie o nazwie Nordschleife stał się zaporą nie do przebycia. Po dziesiątkach kolejnych niepowodzeń zostałem rozbity mentalnie. Nie pomogły przekleństwa, błagania i obwinianie innych o brak sukcesów.
Stanąłem z tą trasą na miesiąc i zacząłem wątpić w to, czy w ogóle dobrze zrobiłem zabierając się za Shifta 2 te ponad dziewięć lat temu. Bardzo starałem się utrzymać przewagę w turnieju wypracowaną na tej trasie w dzień. W nocy jedzie się tam jednak zupełnie inaczej. Ograniczona widoczność, skrócony czas reakcji i kierowcy kierowani przez sztuczną inteligencję, którzy w stylu Lewisa Hamiltona chcą nas po prostu zabić to nie były przelewki. Rzadko kiedy udawało mi się przejechać jedno okrążenie bez żadnych przygód, a musiałem przecież przejechać pięć, co wydawało mi się niemożliwe. Gdy zostałem wypchnięty z tory kilka razy gdzieś na trzecim okrążeniu całkowicie zwątpiłem w sukces.
Ten nieprzyjemny stan przeciągał się w nieskończoność. W pewnym momencie łapałem się na tym, że nie robię żadnych postępów w tej grze wyścigowej. Wszystko wokół zaczęło mnie denerwować, łącznie z ludźmi, którzy przeszkadzali mi w skoncentrowaniu się w wydarzeniach na trasie. To była tylko i wyłącznie moja wina i nawet wtedy gdy jedna z takich osób powiedziała mi, że kiedyś uda mi się pokonać tą trasę, to po prostu jej nie uwierzyłem.
Musiałem też mierzyć się z uszczypliwościami ze strony znajomych, którzy dogryzali mi, twierdząc, że ostatnio nie mam się czym pochwalić. Starałem się nie zwracać uwagi na te przytyki.
Uznałem, że nie warto przejmować się tym wszystkim i odstawiłem na bok Shifta 2, nie pierwszy zresztą raz. Wolałem się zrelaksować przy innych grach. Skoro nie idzie mi w produkcjach wymagających zręczności, to lepiej pograć w coś przy czym można odpocząć.
Nie wiem, czy za taką grę należy uznać The Labyrinth of Grisaia, szczególnie, że druga odsłona tej serii porusza tematykę przemocy w rodzinie, gwałtów, kazirodztwa, prania mózgu, czy też terroryzmu, ale tak mnie wzięło na poznanie dalszych losów Yuujiego, Asako i innych bohaterów, że praktycznie codziennie odpalałem tą japońską eroge. Skończyłem dopiero po zobaczeniu napisów końcowych i nawet pograłem przez chwilę w Eden of Grisaia.
Początkowo nie byłem przekonany do drugiej części historii uczniów Akademii Mihama. Dziś uważam natomiast, że było warto. Mogliśmy w niej przecież poznać mentorkę protagonisty, pośmiać się podczas jego szkolenia wojskowego, czy zobaczyć kto tak naprawdę jest głównym antagonistą w całej trylogii.
Potrzebowałem jakiejś gry, przy której poczuję, że nie gram na darmo. Było mi jednak mało. Pokusiłem się więc o jeszcze większe szaleństwo. Postanowiłem, że ukończę wreszcie wątek główny w Yakuzie 0. Zabierałem się do tej sprawy jak do jeża. Po dwóch i pół roku udało mi się jednak ukończyć chyba najlepszą grę Segi od czasów moich rytmicznych perypetii z Miku Hatsune i jej znajomych.
Czego trwało to tak długo? Ukończenie wątku głównego to dla mnie zazwyczaj zbyt mało w jakims tytule, a liczba aktywności pobocznych w tym japońskim rpgu koncentrującym się na przestawieniu japońskiego świata przestępczego wręcz mnie przerosła.
Uznałem jednak, że muszę postawić w końcu ten najważniejszy krok i mieć historię Kazumy i Majimy za sobą.
W niektórym momentach byłem zniesmaczony poziomem absurdu w niektórych scenach i brakiem jakiejkolwiek logiki scenariusza. Na upartego jednak o takie rzeczy można się przyczepić do każdej gry wideo z fabułą. Muszę jednak napisać, że Yakuzie 0 udało się przedstawić najmroczniejsze zakamarki świata japońskich mafiosów, o których lepiej nie wiedzieć. Nie była to z pewnością kolejna naiwna historyjka o ratowaniu świata, i za sam ten fakt należą się brawa Japończykom.
Po tym wszystkim ogarnęła mnie lekka euforia. Ciężko opisać te wspaniałe uczucia jakie towarzyszą graczom, gdy uda im się ukończyć jakieś bardzo dobre gry, na które nigdy nie mieli czasu. W sytuacji, gdy nie idzie nam z grami każdy może powiedzieć jakiś banał w stylu, że nie warto się poddawać. Uznałem, że lepszym rozwiązaniem jest towarzyszące nam poczucie dobrze wykonanego zadania.
Z takimi właśnie emocjami zasiadłem jakieś dwa lub trzy dni temu do Shifta 2 i w końcu coś zaskoczyło. Wcześniej progres w kampanii zatrzymał się na feralnych osiemdziesięciu czterech procentach. O kolejny procent walczyłem cały miesiąc, a później wszystko poszło jak z płatka. Ograłem kolejnych rywali. Wygrałem wszystkie pozostałe zawody w kampanii. Zdobyłem upragnione 10 000 000$, które pozwoliło mi na zakup przynajmniej jednego samochodu od każdego producenta, a dziś udało mi się opanować wszystkie dzienne trasy w grze. Już tylko dziesięć nocnych tras dzieli mnie od definitywnego pożegnania się z Shiftem 2.
Wychodzi więc na to, że czasem, żeby coś się udało w jakiejś grze wystarczy od niej odpocząć.
W kolejnym W co gracie w weekend? postaram się napisać coś o grze z jednej z moich ulubionych serii. Do zobaczenia.