Poświęciłeś kilkadziesiąt godzin na rozwijanie swojej postaci w fikcyjnym uniwersum. Przeżyłeś z nią kilka wartych opowiedzenia przygód, zawarłeś przy tym parę ciekawych znajomości, do tego stoczyłeś setki bliźniaczo podobnych do siebie pojedynków, zdobywając potrzebne doświadczenie i pieniądze, a także wykonując rozmaite questy. I nagle koniec. Producent/wydawca zamyka serwery i zsyła w otchłań nicości alter ega dziesiątek tysięcy graczy.
Rynek jest bezlitosny i nie patyczkuje się z projektami, które nie przynoszą zysków. Tu nie ma miejsca na sentymenty, więc wielu posiadaczy PC-tów czy konsol przeżyło już w swojej karierze moment zamknięcia serwerów ulubionej produkcji. Z uwagą projektowane wcześniej wirtualne światy zostały zniszczone, a tysiące herosów porzucone i zapomniane. Smutny, drastyczny finał dla jednych, dla innych na zawsze stracona szansa na zwiedzenie danej krainy i poznanie systemu danego tytułu.
Część pewnie z zadowoleniem pomyślała teraz, że nie ma takich problemów, bo z założenia nie gra w tytuły MMO. Ale przecież nie tylko fani sieciowych produkcji przeżywają chwile, w których czują zmarnowane okazje. Doświadczyć tego dużo prościej, niż się wydaje. Sam łapię się na tym coraz częściej, że ze smutkiem stwierdzam, iż minęło mnie coś fantastycznego. Nigdy nie miałem na przykład okazji porywalizować przez sieć w hitach na PlayStation 2. Gra wieloosobowa przez internet na konsolach dopiero na początku XXI wieku raczkowała, a Socom, Killzone czy Burnout przecierały pewne szlaki. Pamiętając, ile radości sprawiły mi one w single playerze i kanapowym multi, mogę tylko przypuszczać, jak wiele godzin pochłonęłyby, gdybym do swojej PS2 kupił Network Adapter.
Życie gracza to pasmo niełatwych decyzji, jakkolwiek pretensjonalnie by to nie brzmiało, bo w końcu mowa o sposobie spędzania wolnego czasu. Natłok premier i krótka doba nie pozwalają sprawdzać regularnie wszystkich nowości, więc z automatu tworzy się lista zaległości. Cześć z nich nadrabiana jest dużo za późno, więc traci sporo ze swojej oryginalnej mocy. Weźmy takich młodszych posiadaczy konsol i komputerów. Wielu z nich nigdy nie zrozumie, gdzie tkwi fenomen tego kanciastego Final Fantasy VII i nie dozna tego, co ich rówieśnicy podczas ogrywania przygody Clouda i spółki w 1997 roku. Wielu będzie mogło tylko próbować sobie wyobrazić, że Silent Hill na PSX-a naprawdę przerażał, a Mario 64 stanowił rewolucję. A dla nas, starszych, którzy je lata temu ogrywali, były to przełomowe chwile.
Dzisiaj nie jest inaczej, bo hity i nowinki atakują nas zewsząd ze zdwojoną siłą i ciągle trzeba z niektórych szans rezygnować. Potem nie wiadomo, czy ogrywany o te trzy lata za późno Wiedźmin 3 będzie nadal tak fantastyczny (choć ma na to szanse), a Uncharted 4 nadal tak efektowne. Tego w tym momencie nie wie nikt. I weź tu graczu decyduj, co ogrywać, a co odkładać na później, by za wiele nie stracić.
---
O straconej szansie mógłbym też pewnie pisać w kontekście Kapitana Ameryki: Wojny bohaterów, gdybym ostatecznie na niego do kina nie poszedł. Jako stawiający pierwsze, nieporadne kroki w komiksowym uniwersum Marvela laik i widz, który na poprzednich produkcjach z superbohaterami bawił się wybornie, nie mogłem jednak odpuścić. To nie był łatwy seans, bo film wywołuje mieszane uczucia, a do tego przyszło mi go oglądać w towarzystwie rozbrykanego dziecka i jego zapatrzonej w telefon matki. Z jednej strony nie jestem rozczarowany, bo dostałem interesującą historię, świetnie nakręcone i opracowane pod względem choreografii walki, trochę humoru i nawet ze trzy zwroty akcji. Z drugiej jednak drażni mnie to, co zauważył ostatnio autor bloga Mistycyzm popkulturowy - twórcom udało się z lubianych herosów stworzyć postacie antypatyczne. Egoistów, którzy próbują wzajemnie się przekonać, że moja racja jest mojsza. Rogers w tym aspekcie to już w ogóle spore przegięcie, bo ignoruje wszystko i wszystkich, byle tylko uratować Bucky’ego. Przyjaźń chyba ma jakieś granice i twórcy mogliby w filmie przynajmniej zasugerować, że Kapitan ma jakieś wątpliwości. Niby dobrze, że Iron Man i reszta zyskują trochę głębi i są pokazywani jako ludzie mający też wady, ale tutaj jednak ktoś jakby ten suwak przesunął za mocno w kierunku ciemnej strony mocy. Tradycyjnie mogę też stwierdzić, że trailery pokazały za dużo. Rozumiem, że zajawki muszą być efektowne i zawierać zapadające w pamięć i skłaniające do dyskusji ujęcia, ale przydałoby się jednak nieco lepiej trzymać karty przy orderach. W każdym razie zamierzam kolejnych trailerów produkcji Marvela unikać.
---
Podsumowałem sobie w ostatnim czasie miniony sezon we włoskiej Serie A. Nie był to łatwy rok dla niektórych kibiców, a wśród tych, którym rozgrywki śledziło się najciężej bez wątpienia byli sympatycy Milanu. Wiem, bo sam do nich należę. Kolejny rok z rzędu musiałem śledzić drużynę pozbawioną charakteru i obserwować klub, który miota się między różnymi koncepcjami. Po zakończonym na siódmym miejscu sezonie i wobec braku optymistycznych sygnałów na przyszłość, z czystym sumieniem mogę za cały bajzel na San Siro obwiniać zadufanego w sobie prezydenta Silvio Berlusconiego i jego łysą prawą rękę w osobie Adriano Gallianiego. Obaj powinni już dawno opuścić pokład i pozwolić okrętowi popłynąć w nowym kierunku, ale zamiast tego tkwią na miejscu, siląc się na dobre decyzje. W efekcie nowy, własny stadion to odległa przyszłość, zamieszanie na stanowisku trenera to smutna codzienność, a bolesne porażki i kompromitujące wpadki to obraz wielu weekendów. Ciężko być kibicem Milanu.
Z podsumowania wyszło mi też, że równie trudny okres przeżywają fani Fiorentiny czy Lazio. Pierwsi znowu liczyli na wielkie sukcesy i mieli prawo zacząć w nie wierzyć, ale raz jeszcze spotkał ich zimny prysznic. Drudzy powoli chyba zaczynają się godzić z wizją pogrążenia swojego zespołu w przeciętności. Aspiracje we Florencji i Rzymie na pewno są większe. A co najdziwniejsze, wzór do naśladowania jest blisko, na wyciągnięcie ręki. Juventus jeszcze kilka sezonów temu doprowadzał swoich fanów do szewskiej pasji i miotał się gdzieś za plecami gigantów. Cierpliwość się opłaciła i mozolnie budowany projekt zaczął w końcu przynosić oczekiwane rezultaty. Dzisiaj Stara Dama dominuje w lidze i jest praktycznie jedyną szansą dla Włochów na dobrą reprezentację na Starym Kontynencie. Czy tak trudno pójść jej śladem? Łysemu z Mediolanu i jego prezydentowi najwyraźniej tak.