Plants vs. Zombies 2 ma już niemal 25 milionów pobrań [INFOGRAFIKA]
Najpopularniejsze gry na Facebooku - sierpień 2013
MAU, DAU, konwersja, retencja i inne wskaźniki w grach Free To Play
Przychody i koszty dotyczące gracza, czyli wskaźniki w grach Free To Play, cz. 2
Darmowe gry bez Pay 2 Win – dlaczego nieetyczne zagrywki idą w odstawkę
Internetowy dżin czyta w myślach
Zdecydowana większość graczy pamiętających dobrze ubiegłą dekadę kojarzy lepiej lub gorzej Tibię. Niektórzy z otaczającej ją czarnej legendy i stereotypów, inni z prześmiewczych filmików na wczesnym YouTube, a reszta prawdopodobnie w którymś momencie swojego życia w nią grała. Przez kilka dobrych lat Tibia królowała obok Counter Strike’a w polskich kafejkach internetowych, salach informatycznych i domach z niezbyt szybkimi wówczas stałymi łączami. Rosnąca popularność tego minimalistycznego i czasochłonnego MMORPG-a okazała się zjawiskiem tak dużym, że w pewnym momencie nie tylko trudno było nie zasłyszeć tibijskich opowieści gdzieś w tle (w mniej lub bardziej wybrednej polszczyźnie), ale nawet pojawiły się telewizyjne reportaże na temat uzależnień i agresywnych zachowań rzekomo spowodowanych grą w Tibię. Powspominajmy zatem bezpowrotnie minioną epokę.
Miłośnikiem produkcji Wargaming jestem od dawna, bo od samego niemal początku i czasów wersji BETA. Pancerne potyczki podbiły moje serce i na stałe zagościły na twardym dysku, a odpicowany Tygrys Królewski nadal jest chlubą mojego konta. Oczywiście nie obyło się bez chwil rozłąki, kiedy przesycony niszczeniem wrogich pojazdów na bliżej nieokreślony czas pozostawiałem World of Tanks samej sobie. Jak wierny kot zawsze jednak, po wyszaleniu się i zasmakowaniu innych produkcji, znajdowałem drogę do mojego garażu. Teraz było podobnie, a czynnikiem, który przypomniał mi o ogromnej frajdzie, jaką dostarczają emocjonujące starcia stalowych gigantów, jest nietypowy dość tryb. Mowa bowiem o… wyścigach czołgów!
League of Legends jest przez wielu uznawane za uproszczonego klona Doty. Jest w tym trochę racji – obydwie te gry należą do gatunku MOBA (Multiplayer Online Battle Arena), z czego ten drugi tytuł jest zdecydowanie bardziej rozbudowany i problematyczny. Wymaga wielu godzin treningu, poznawania postaci i mapy, a każdy najmniejszy błąd może skończyć się źle dla całej drużyny. Myślę, że właśnie z powodu tej różnicy w poziomie „wejścia” League of Legends stało się znacznie bardziej popularne, przynajmniej wśród moich znajomych. Zbliżamy się właśnie do zakończenia czwartego sezonu i z tego powodu przypominam sobie, jak wyglądała ta gra kiedyś, oczywiście z mojego punktu widzenia. Jak zaczęła się ta przygoda?
„Żelazna Horda zaatakuje 13 listopada 2014” – ta wiadomość pokazuje mi się codziennie, kiedy uruchamiam aplikację battle.netu. Blizzard stworzył świetny cinematic i już teraz nakręca kampanię marketingową dla nowego dodatku do World of Warcraft, czyli Warlords of Draenor. Starzy gracze wracają, a nowi? Właśnie! Co z tymi nowymi? Czy warto w ogóle zacząć zabawę w Azeroth?
Free-to-play z reguły kojarzymy ze słabymi tytułami anonimowych studiów i/lub bezdusznymi wyciskaczami gotówki nazywanymi czasem pay-to-win. Tym razem pod lupę biorę darmową grę Twierdza: Królestwa, czyli masowego RTS-a FireFly Studios. Czy twierdzowa masówka rehabilituje tę mocno okulawioną serię strategii czasu rzeczywistego, czy może wbija już chyba przedostatni gwóźdź do trumny? Na to pytanie postaram się odpowiedzieć w niniejszej recenzji. Zapraszam do lektury.
Choć do jesieni jeszcze trochę zostało, to produkcje spod całkiem świeżego gatunku MOBA, wyrastają nam jak grzyby po deszczu. Być może kojarzycie takie tytuły, jak League of Legends, Dota 2, Heroes of the Storm, Infinite Crisis, The Witcher: Battle Arena, Dead Island: Epidemic, czy może Smite. Pomijając pierwszego z wymienionych, to gry świeże, bądź dostępne jedynie w wersji testowej i nie ulega wątpliwości – powstałe w skutek ogromnego sukcesu właśnie LoLa. Sprawa ma się trochę inaczej w przypadku Orcs Must Die! Unchained.
Marvel: Avengers Alliance to dość typowa turówka, której główną zaletą jest bogate wykorzystanie komiksowego uniwersum. Baaardzo bogate – dostępnych jest koło setki postaci, stale dochodzą nowe - wraz z nowymi misjami, zadaniami i opcjami. Twórcy bardzo dbają o swoje dzieło. I o to, by zawsze było coś nowego do zdobycia, choćby i się grało po pięć godzin dziennie, codziennie. Dokładnie taki los spotkał mnie – założony cel zdobycia wszystkich postaci kosztował mnie całe miesiące zabawy i okazyjnych frustracji, a kiedy w końcu stwierdziłem, że to bez sensu i rzuciłem grę w trzy diabły, miałem za sobą całe miesiące gry. I może jedną trzecią dostępnych wówczas bohaterów.
W pierwszym w tym tygodniu cosplayu wystąpiła Yaya Han, która przebrała się za Fiorę, czyli jedną z wojowniczek z gry MOBA League of Legends.
MMO zyskuje ostatnio na popularności. Twórcy zauważyli, że w samym gatunku siedzi ogromny potencjał. Oczywiście nie jest to potencjał na stwozenie uniwersalnego, growego doświadczenia. Gatunek ten bowiem odpowiednio wykorzystany, potrafi przynieść porządne pieniądze. Naprawdę, naprawdę wielkie pieniądze, bo w końcu kilka najlepiej zarabiających gier na świecie to MMO. A jakby nie patrzeć, przy produkcji gier na końcu zawsze liczy się kasa, bo gdzieś tam bokiem ucieka pasja do tworzenia. Ale nie o tym mi dziś mówić.
The Mighty Quest for Epic Loot jest następną grą opartą na modelu free to play. Obecnie jest w fazie otwartej bety, więc do gry potrzebujemy tylko konta na Uplay czy Steam i możemy zasiadać przed monitorem. Wcześniej, gdy mogli ją jeszcze testować nieliczni, nie spotkała się z ciepłym przyjęciem, a model rozgrywki powielał zasady pay to win. Podczas pobierania miałem nadzieję, że nie będzie to kolejny zaśmiecacz na paręnaście godzin. Choć jak się później okazało, nie było mi dane nawet tyle szukać tego epickiego łupu.