MMO zyskuje ostatnio na popularności. Twórcy zauważyli, że w samym gatunku siedzi ogromny potencjał. Oczywiście nie jest to potencjał na stwozenie uniwersalnego, growego doświadczenia. Gatunek ten bowiem odpowiednio wykorzystany, potrafi przynieść porządne pieniądze. Naprawdę, naprawdę wielkie pieniądze, bo w końcu kilka najlepiej zarabiających gier na świecie to MMO. A jakby nie patrzeć, przy produkcji gier na końcu zawsze liczy się kasa, bo gdzieś tam bokiem ucieka pasja do tworzenia. Ale nie o tym mi dziś mówić.
Kiedy masowa rozrywka przez Internet jest na fali, chciałbym się cofnąć do moich początków z nią. Nie jestem typem gracza, który pomija MMO i twierdzi, że to zło wcielone świata. Wręcz przeciwnie! Jeśli trafi mi się porządny tytuł (taki jak choćby World of Warcraft), to potrafię namiętnie cieszyć się nim przez długie godziny, zapominając o bożym świecie. Interakcja z dużą ilością innych ludzi na raz potrafi sprawiać wielką satysfakcję. Jednak nie będę teraz opisywać jakie to MMO jest fajne, ponieważ będę sięgał wspomnieniami do początków moich przygód z tym zabierającym życie diabelstwem.
Rok 2005 lub 2006 (słabo u mnie z dokładną pamięcią). Młody Rasgul z bananem na twarzy pokonuje kolejny loch w Diablo II. Nagle do pokoju wkracza jego starszy brat z jakąś dziwną płytką w ręku. Mówi mu, że w ręku ma coś w stylu Diablo, ale stawiające na rozgrywkę wieloosobową. Takie z otwartym światem i dużą ilością ludzi grających dookoła, z którymi można spokojnie wejść w interakcję. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że Diablo ma coś takiego jak battle.net i jakoś przesadnie mnie to nie interesowało, chociaż internet był już u mnie dostępny. Ale koncepcja, którą przedstawił mi brat, zwaliła mnie z nóg, a przy tym jednocześnie kupiła mnie z miejsca.
Kiedy stworzyłem swoją pierwszą postać (a był nią Dark Knight, czyli taki typowy wojownik), wkroczyłem do Lorencii (startowej lokacji) i zabiłem kilka pierwszych potworków, to automatycznie się zakochałem. W mieście widziałem błyszczące się niemiłosiernie postacie podobne do mnie. Miały cudowny ekwipunek, który bił w oczy takim japońskim, czyli z automatu epickim designem. Chciało się to mieć, ale czuć było jak daleka jest droga, by osiągnąć taki majątek. Wiedziałem, że ta gra jeszcze długo nie da mi spać. I faktycznie nie dała, bo przez najbliższe lata młóciłem w nią ze znajomymi na różnych serwerach – tych prywatnych oraz tych oficjalnych. Przeżyłem na nich sporo przygód i poznałem kupę różnych ludzi. W sumie jak w każdym MMO.
Tylko na czym polega MU Online? To taki maksymalnie uproszczony hack’ n’ slash, wyglądający jak typowa zrzynka Diablo, ale w bardzo budżetowym wydaniu. W czasach świetności tej produkcji (których byłem częścią), dużo serwerów było bardzo zaludnionych, co było czymś naprawdę szokującym, z uwagi na to jak proste mechaniki są tu prezentowane. Nie ma tu questów, fabuła może jakaś jest, PvP w ogóle nie stawia na skilla, a jedyną opcją wbijania sobie kolejnych poziomów jest grindowanie potworków. Jednak pomimo tych wad gra znajdowała dużą grupę odbiorców. Liczyło się w niej jedynie kto wyciska większą ilość obrażeń i kolekcjonowanie coraz to lepszego sprzętu, żeby mieć skąd czerpać tę moc. Gdzieś tam we tle przebijała się świetna, polska społeczność oraz potrafiący mocno wciągnąć handel przedmiotami. To tyle, a jednak wystarczyło.
A jak MU Online wygląda teraz? Wszedł już do niej ósmy sezon, co świadczy o tym jak długo jest ono na rynku (premiera była w 2004 roku). Sama gra nie zmieniła się praktycznie w ogóle! Jedyne co ją dopadło to bolączka każdego free-to-play, czyli mikropłatności. Zaburzyły one ekonomię całej gry i to właśnie przez nie bokiem uleciał gdzieś ten klimat. Przemierzając nostalgicznie Lorencię, nie mogłem odnaleźć dawnej magii. Było tu wszystkiego jakoś za dużo, bo twórcy sztucznie dopychali kolejne update’y, byle zarobić kolejne grosiwo. Graczy troszkę jest nadal, a w głównej mierze są to oczywiście Polacy. Ale to wszystko to po prostu nie to samo co dawniej.
Moje pierwsze MMO w postaci MU Online nadal przywołuje mi tonę miłych wspomnień. Dzisiaj nie mogę spojrzeć na nie tak samo, bo moje serce podbił World of Warcraft. Ale po tym jak pobrałem clienta i przeszedłem się frywolnie po kilku lokacjach, przypomniałem sobie jak wiele znaczy dla mnie ta gra. Jej dźwięki, widoki i wszystko co ze sobą reprezentuje. Jakby nie patrzeć spędziłem w niej dużą ilość czasu. I wiecie co? Nie jest mi z tym jakoś specjalnie głupio. Dla mnie był to czas spędzony naprawdę dobrze i gdzieś tam po cichu tęsknię za nim. Jednak niech wspomnienia zostaną, gdzie ich miejsce tj. w mojej głowie. Tam im będzie najlepiej.
A jakie jest Wasze pierwsze MMO? A może też graliście w MU Online? Powspominajcie i podyskutujcie ze mną w komentarzach! Zapraszam! :)
PS Do napisania tekstu zainspirował mnie TEN filmik wowcrendora
Zachęcam do odwiedzania mojego fanpage na facebooku oraz ćwierkacza. Znajdziecie tam sporo różnych przemyśleń, głupot i dowiecie się co słychać u Rasgula. Pozdrawiam!