Gdy na przełomie tysiąclecia przeciętmy gracz słyszał hasło "FPS na konsolę", przeważnie pukał się w czoło. Branża była już po pierwszych udanych próbach rozglądania się za pomocą gałek analogowych, istniały bowiem takie gry jak Goldeneye, czy Perfect Dark. Były one jednak jedynie wyjątkiem potwierdzającym regułę. Mało kto mógł się spodziewać, że na debiutującej konsoli pojawi się strzelanina z perspektywy pierwszej osoby, która stanie się podręcznikowym przykładem systemsellera. Za sprawą której WALKA EWOLUUJE.
Sony Polska bardzo odważnie walczy o rodzimego gracza. Przejawia się to między innymi tym, że jakoś w 2009 roku podjęto decyzję o wprowadzeniu w życie planu "Lokalizacje 2.0". Chodziło oczywiście o ambitne założenie, że każda gra wydawana przez właściciela platformy PlayStation otrzyma pełną polską lokalizację. Polski dystrybutor chciał pójść jeszcze dalej, czego przykładem była naturalizacja bohaterów gry SOCOM: Polskie Siły Specjalne, a przede wszystkim próba tłumaczenie tytułów na okładkach. Najwyraźniejszym jej przykładem jest gra nieSławny: inFamous 2, bo w przeciwieństwie do Wstąpienia, czy Oszustwa Drake'a zdecydowano przetłumaczyć główny człon tytułu.
I teraz pytanie dnia - A co by było, gdyby inni wydawcy również się odważyli na ingerencje w oryginalne tytuły?
DC wprowadza własną inicjatywę wydawniczą niosącą za sobą zatrzęsienie "jedynek” i - potencjalnie - dobry punkt wejścia dla nowych czytelników. Jako osoba siedząca bardziej w Marvelu z chęcią spojrzałem w stronę świeżego otwarcia w historii DC Comics i nareszcie udało mi się wciągnąć w regularne (mam nadzieję) kupowanie wydań zeszytowych.
Jestem fanem Transformerów. Tych oznaczanych G1, które maniakalnie oglądałem jako brzdąc, jak i tych współczesnych, z filmów Michaela Baya. No i jestem fanem gier opartych na tej licencji. Mogę chyba stwierdzić, że grałem we wszystko co się ukazało na zeszłej generacji na konsolach stacjonarnych. Wszystkie trzy gry na podstawie filmów, oraz dwie perełki z Cybertronem w podtytułach. Długo mi zajęło nadrobienie ostatniej gry z tej "serii", ale jestem już oficjalnie po napisach końcowych Rise of the Dark Spark.
I matko, jaka to jest zła gra!
Od premiery Titanfalla minęło już prawie 2 lata, więc coraz częściej trafiają się plotki i spekulacje dotyczące kontynuacji. Może już nastał czas, by ogarnąć co tak naprawdę się działo fabularnie w tej typowo sieciowej produkcji, która historię próbowała nam opowiedzieć między fragowaniem kolejnych graczy.
Mieliście tak kiedyś? Czy kiedykolwiek wieść o odejściu waszego idola dotknęła was jak strata kogoś bliskiego? Ja mam tak dziś. Wciąż wydaje mi się to nieracjonalne, głupie nawet, ale wmawianie sobie obojętności nie ma sensu w obliczu żalu który ściska w tej chwili moje gardło.
Halo jest jedną z tych growych marek, które doczekały się bogatej reprezentacji w literaturze. Niestety z tej obszernej puli przetłumaczonych na nasz język zostało... eee... została aż jedna. Lekturę Halo: Upadek Reach mogę z czystym sumieniem polecić każdemu kto chce zgłębić tajemnice świata znanego dotąd tylko z gier, bo to taka absolutna podstawa do zrozumienia najważniejszych wydarzeń jakie mają miejsce w tym uniwersum. Inaczej jest z napisaną przez tego samego autora (Erica Nylunda) powieścią Ghosts of Onyx. Poza najważniejszym wątkiem fabularnym, który zazębia się z wydarzeniami z Halo 1 i 2, to przede wszystkim wielka gratka dla fanów Halo, którzy dzięki tej książce mogą zajrzeć za kulisy supertajnego programu Spartan III.
Umysły fanów cyklu Call of Duty rozpala aktualnie trzeci Black Ops i teoretycznie nie ma sensu wybiegać myślami w przyszłość. Tak było jeszcze kilka lat temu, ale teraz jesteśmy świadkami przechodzenia kolejnych serii gier na cykl coroczny, więc możemy z pewną dozą prawdopodobieństwa zastanowić się co ujrzymy w kolejnych odsłonach poszczególnych tasiemców. Zwłaszcza, gdy w 2013 roku pierwsza (i jak na razie jedyna) gra z Ghosts w tytule zostawia nas z zakończeniem, które tak jasno zapowiada kontynuację. W środku spoilery, więc jeśli chcecie jeszcze zagrać w CoD: Ghosts dla fabuły to nie klikajcie.
Najlepiej sprzedająca się gra serii Halo. Wyczekiwane zwieńczenie trylogii. Debiut marki-legendy na Xboxie 360. I pierwsza produkcja o wielkich pierścieniach w jaką grałem.
Halo 3 ma 10 lat.
Oglądając konferencję Microsoftu raz za razem łapałem się za głowę. Gigant z Redmont naprawdę ruszył do ofensywy, najwyraźniej zmobilizowany kopniakiem w tyłek przez pierwszy rok obecności ich konsoli na rynku. Między padem dla bogaczy, a potwierdzeniem wyciekniętej reedycji pierwszego Gears of War, włodarze Xboxa ujawnili "aktualizację, o którą fani prosili najczęściej". No i stało się, "Łaniak" jest kompatybilny z grami z 360-tki.
Premiera gry Śródziemie: Cień Mordoru już dawno za nami, a ja wciąż nie mogę się nadziwić jak studio Monolith uczyniło z tytułowej krainy tak popularne miejsce do spędzania wolnego czasu. Sam wciąż gram i chyba nie będzie wielkim odkryciem, że solą tej gry jest osławiony system Nemezis, gwarantujący nam prawdziwie oryginalne doświadczenie w kontaktach z szeregowymi nawet przeciwnikami. Całość założeń jest po prostu tak dobra, że niemal natychmiast zacząłem się zastanawiać, czy podobny pomysł sprzedałby się w innych grach. Nie chodzi oczywiście o licencjonowanie przez Monolith systemu Nemezis, bo w gruncie rzeczy to tylko marketingowe hasełko, ale świetna mechanika urozmaicająca nam grę w Cieniu Mordoru z powodzeniem mogłaby zabłysnąć poza Śródziemiem.
Będę tu mówił o różnych tytułach. W część grałem dużo, w część pobieżnie, a w jeszcze inne wcale. Nie zmienia to faktu, że cały czas nie jestem w stanie pojąć ich popularności, czy wręcz fenomenu. Bo gra albo jest bardzo dobra, ale nie zasługuje na przypisywany jej kult, albo niczym szczególnym nie zachęciła mnie do zainwestowania swojego czasu na dobrnięcie do jej napisów końcowych, choć w pewnych kręgach jest legendą. Są też przypadki, gdy ogólnodostępne materiały kompletnie nie zapowiadają świetnej gry, a jedynym co skłaniałoby mnie do sprawdzenia jej są zachwyty społeczności.
I wciąż nie jestem w stanie stwierdzić, co takiego wyjątkowego jest w tych tytułach. Częściowo liczę, że ktoś z czytających oświeci mnie w tym względzie i może wśród tych niedocenianych przeze mnie dzieł znajdę swoją grę życia…
Shadow Moses zaliczona. Raiden i rok 1964 też. I w końcu doszedłem do momentu, w którym dane mi będzie ujrzeć zwieńczenie trylogii… kontynuację “dwójki” w formie “czwórki”... Inaczej: czwarta część serii, która idealnie zwieńcza cały dotychczasowy dorobek MGSa. I na reszcie mam do czynienia z czymś co można uznać za pełnoprawną grę. Gdy kończyłem Son of Liberty niemal zakląłem pod nosem, że Snake Eater nie pociągnie dalej znanych wątków, a zacznie coś w stylu drugiego toru dla serii. Guns of the Patriots wraca do Solid Snake’a i bardzo dobrze sprawuje się w kategorii “ostatni MGS”.
Wśród ofiar zeszłej generacji konsol często wymieniane są wersje demonstracyjne gier. Niegdyś praktycznie każda gra dostawała taką “próbkę” do ogrania za darmo. Dziś nie jest już tak różowo i rzadko kiedy mamy możliwość sprawdzenia fragmentu wyczekiwanego tytułu przed premierą. Wydawcy zdają się uważać, że w czasach niezwykle rozbudowanych produkcji, w których ciężko dopiąć wszystko na ostatni guzik, takie darmowe testowanie przynosi więcej szkód niż pożytku. Jednak, jakby nie patrzeć na negatywny wydźwięk tego zjawiska, można też zauważyć zalążki nowego podejścia do darmowego testowania gry przed premierą.
Choć od dawna podobały mi się założenia epizodycznych produkcji od Telltale Games, nigdy nie skusiłem się na zakup żadnej z wydawanych przez nich serii. Wiązało się to głównie z nienajszczęśliwszym doborem licencji na bazie których tworzyli kolejne gry: nigdy nie byłem fanem zombie, nie mogłem wczuć się w klimat Fables, Grę o Tron mam w nosie, natomiast jeśli chodzi o Borderlands, to jestem zagorzałym krytykiem gier noszących tę nazwę. Z tego całego “motłochu” do Minecrafta było mi chyba najbliżej i między innymi dlatego to nim zainteresowałem się na premierę pierwszego epizodu.
Patrząc na zegarek w momencie pisania tego wstępu, widzę godzinę 2:15 i jestem świeżo po zaliczeniu odcinka zatytułowanego “The Order of the Stone”. I mój Boże, jakie to było dobre!