W świecie Blackguardsspędziłem dobre kilkadziesiąt godzin. Wykonałem mnóstwo questów, poznałem wiele postaci i zwiedziłem sporo miast. Byłem więźniem, zbiegłym skazańcem, później gladiatorem, chłopcem na posyłki, a na końcu nawet wybawcą świata. Teoretycznie taka długa przygoda powinna obfitować w pamiętne sceny, które później mógłbym przez lata wspominać. Tutaj jednak tak nie jest.
Oficjalnie, cytując za stroną internetową, Warsaw Games Week to targi gier komputerowych i wideo, na których najwięksi przedstawiciele branży prezentują nowe produkcje, tytuły przedpremierowe, budują wokół siebie społeczności i chwalą się nowinkami technologicznymi. Z punktu widzenia pasjonata można to opisać krócej i prościej – to święto graczy.
Z każdym rokiem przybywa produkcji, które próbują grać na naszych emocjach, stawiać nas przed trudnymi wyborami moralnymi i testować nasze poglądy. Jedni traktują takie elementy poważnie i starają się w wirtualnych światach działać zgodnie z własnym sumieniem, inni bawią się konwencją, robiąc z siebie psychopatów lub anioły w ludzkiej skórze. Pomimo wielu ogranych produkcji mam jednak problem, by znaleźć tytuł, który potrafi, tak jak Haunting Ground, zrobić graczowi test na zwyrodnialca.
Pierwsza odsłona przygód Ratcheta i Clanka trafiła na PlayStation 2 w 2001 roku. Przez czternaście lat, które minęły od debiutu sympatycznych bohaterów, związana z nimi seria rozrosła się do gigantycznych rozmiarów. Jako fan marki, który do tej pory dość niewprawnie trzymał rękę na pulsie, mam więc w tym momencie spore zaległości.
Czterej Jeźdźcy Apokalipsy. Wojna, Zaraza, Głód i Śmierć. Aż dziw, że dopiero w 2010 roku świat gier doczekał się produkcji odpowiednio wykorzystującej potencjał tych biblijnych postaci. Darksiders jest opowieścią o pierwszym z nich i jednocześnie początkiem serii, która z miejsca rozkochała w sobie wielu. Sam również uległem jej urokowi. Autorzy z Vigil Games nie zmarnowali tej szansy.
Wystarczy spojrzeć na The Unfinished Swan, by wiedzieć, że to niezwykła produkcja. To jednak nie jej ascetyczna oprawą audiowizualna czy specyficzna mechanika zabawy sprawiły, że nie mogłem oderwać się od konsoli. Niezwykłych przeżyć dostarczyła przedstawiona w stylu opowiadanej dziecku do snu bajki historia.
Lata dziewięćdziesiąte XX wieku w Polsce to niezwykły okres, który z sentymentem wspominać mogą przedstawiciele różnych grup społecznych i zawodów, osoby o różnym wieku i odmiennych pasjach. Dla nas, graczy o pewnym stażu, to czas giełd komputerowych i kultowych magazynów o grach. To regularne, comiesięczne wyprawy do kiosku i łapczywa lektura kolejnych artykułów ulubionych autorów. To właśnie fenomenowi czasopism o grach tamtego okresu poświęcony jest dokument Thank you for playing Pawła Kazimierczaka, Kamila Iwanowicza i Piotra Olzackiego. Sentymentalna powrót do czasów, które pewnie już nigdy nie wrócą.
Ukończyłem dwadzieścia gier na urlopie – taka deklaracja budzi bardzo konkretne skojarzenia. Część odbiorców uzna komunikat za potwierdzenie aspołeczności nadawcy, który podczas okresu wypoczynkowego tylko na krótkie chwile oddalał się od komputera lub konsoli. Inni zaczną współczuć, że pogoda nie dopisała, plany nie wypaliły i w akcie desperacji nadawca przesiedział swoje wolne dni przed telewizorem, kończąc kolejne wirtualne przygody. Rzeczywistość może jednak być zupełnie inna. Może się okazać, że pogoda była dobra, wyjazd się udał, a gracz i tak skończył dwadzieścia gier. Wystarczy, że zabrał ze sobą PSP z Half-Minute Hero.