15 maja to w tym roku dla wielu z nas data ważna nie tylko z powodu kolejnej rocznicy udanego wystrzelenia radzieckiej satelity Sputnik w kosmos. Tłum zebrany wczoraj na wrocławskim rynku był większy, niż oczekiwałem. Nic dziwnego, że wielu z nas chciało nabyć kolejną część gry Blizzarda w pierwszych minutach po premierze. Sam pewnie ustawiłbym się w kolejce, gdyby nie totalny brak wolnego czasu na granie w najbliższych tygodniach. Dzięki temu mogłem frywolnie pobiegać z aparatem tu i tam, a już dzisiaj mogę pokazać Wam pełną galerię.
Jestem świeżo po zakończeniu najnowszej, bardzo wyczekiwanej i przez wielu uznanych za rewelacyjną produkcji Irrational Games. Z wychwalaniem zalet i wymienianiem tego, co mnie w grze urzekło i tego co mi się nie podobało, na razie się wstrzymam. Jeszcze raz wszystko przemyślę i na spokojnie napiszę recenzję. Skorzystam jednak z tego, że dopiero co zobaczyłem napisy końcowe, a potem w drodze na uczelnię i z powrotem zastanowiłem się nad tym co właściwie stało się w rzeczywistości nowego Bioshocka. Wcześniej zakończenie wydawało mi się niejasne, ale teraz wszystko rozumiem i wyjaśnię to w tym wpisie, gdyż wielu z Was może mieć podobny mętlik w głowie jak ja. Nie muszę chyba mówić, że ten wpis to jeden wielki spoiler!
Internet nie byłby Internetem, gdyby pod moim poprzednim wpisem nie pojawiły się posty kwestionujące moje wybory. Na szczęście krytyka kilku osób była na tyle konstruktywna, że padły w niej konkretne tytuły i miejsca, które również mogą śmiało stanąć w szranki o tytuł najładniejszej lokacji. Przyznam się bez bicia, że części z nich nie znałem, a pozostałe po prostu nie przyszły mi do głowy podczas publikowania "10 najładniejszych lokacji w grach". Jeżeli twierdisz, że w plebiscycie dalej brakuje jakiejś miejscówki, to koniecznie napisz to w komentarzu. Lista będzie uzupełniana na bieżąco.
Wasze propozycje (kliknięcie powiększa obrazek):
Ten wpis miał powstać już dawno, bo za odrestaurowanie moich kontrolerów zabierałem się dobry rok. W końcu usłyszałem zdanie „Buja, ale ty masz zjechane pady” o jeden raz za dużo i wybrałem się na spacer po gumki. Bynajmniej nie do apteki, ale do pierwszego lepszego serwisu konsol we Wrocławiu. No i tak naprawdę nie był pierwszy lepszy, bo dobrze wiedziałem, że na Placu Staszica 12 znajduje się lokal prowadzony przez współlokatora mojej dziewczyny. Dlatego jeżeli coś dolega Waszej konsoli albo potrzebujecie akcesoriów – śmiało tam uderzajcie. Chłopak kiepsko się odżywia i jeśli biznes zacznie lepiej się kręcić, to może przerzuci się na snobistyczne zdrowe jedzenie zaprzestając smażenia schabowych w godzinach późnowieczornych. Oczywiście mogłem usługę zrealizować na miejscu i byłby to koniec wpisu, ale mam w sobie coś z majsterkowicza i całą operację postanowiłem wykonać samodzielnie w zaciszu mojego ponurego mieszkania. Teraz jestem specem i poprowadzę was za rękę w tej krótkiej fotograficznej instrukcji z gatunku „i ty możesz zostać bohaterem w swoim domu”.
Fani sagi Pieśni Lodu i Ognia pokochali pierwszy sezon Gry o Tron za wierność oryginałowi. Drugi sezon nie był już tak dokładnym odwzorowaniem kolejnego tomu, czyli Starcia Królów. Ze strony czytelników sypały się narzekania na spłycenie historii i obcięcie wielu wątków. Znalazły się nawet kompletnie absurdalne głosy oburzenia: „Aktorka grająca Ygritte jest zbyt ładna! W książce była brzydsza!”, co dla mnie jest mocną przesadą. Samemu spłyceniu historii i obcinaniu niektórych fragmentów nie ma się co dziwić. Mamy przecież do czynienia z formatem telewizyjnym, w którym każdy sezon to zaledwie dziesięć niespełna jednogodzinnych odcinków. W końcu druga, książkowa część liczy sobie bagatela osiemset pięćdziesiąt stron. To o sto stron więcej niż pierwsza część, a odcinków mamy tyle samo. Wszystkim narzekaczom proponuję jednak zaczerpnięcie głębokiego wdechu i uświadomienie sobie, że wyprodukowany przez HBO serial Gra o Tron to przecież adaptacja. Nad pracami nad nim czuwa sam G.R.R. Martin, autor sagi, który po 8 latach od premiery pierwszej części mógł przecież stwierdzić „cholera, teraz mógłbym napisać to inaczej”. Mało tego, pisarz sam napisał scenariusz do jednego odcinka w każdym z dwóch wyemitowanych sezonów i jeden, na którego premierę czekamy. Niespełna tydzień temu mogliśmy obejrzeć pierwszy odcinek trzeciego sezonu opartego na pierwszym tomie trzeciej części sagi. Jest w nim kilka scen, w których rozbieżność z książką gryzie mnie w oczy na tyle, że postanowiłem opublikować ten wpis.
Jestem człowiekiem towarzyskim i gościnnym zarazem, często znajomi wpadają do mnie na piwo, na kawę, na pogaduchy czy na bifor przed piątkową imprezą. Jeżeli przychodzą kumple, to nie ma problemu. Kiedy odpalam x-boxa zawsze znajdzie się ktoś chętny, żeby zagrać meczyk w Fifę albo pobić się na wirtualnych arenach w Tekkenie. Z dziewczynami jest już gorzej... W niektórych więcej emocji wzbudza opowiadanie mi o nowej miłości swojego życia niż perspektywa złojenia mi dupy z padem w ręku. Kiedy już trafimy na taką, która przynajmniej raz w życiu w Simsy grała, to zaczyna się robić ciekawie. Pojawia się problem - jaką grę włączyć, żeby jej nie zanudzić? Co wybrać, żeby nie było za trudne? Wszystkich, którzy mieli kiedyś podobne rozterki zapraszam do lektury tego wpisu popartego dwuletnimi badaniami z użyciem dwóch padów, wygodnej kanapy i kilkunastu - nieświadomych udziału w tym przedsięwzięciu - obiektów testowych.
Rok temu razem z moim przyjacielem Majkiem snułem plany na wakacje życia. Mieliśmy ostro wziąć się do roboty przed skończeniem semestru, zarobić trochę geldu i wyruszyć razem z trzema moimi ziomkami na dwuipółmiesięczny wojaż po Indiach. Niestety nie udało nam się odłożyć potrzebnej kwoty, dlatego szukaliśmy jakichś tańszych alternatyw. Nie pamiętam już który z nas to wymyślił, ale postanowiliśmy zwiedzić cały Krym zatrzymując się po drodze w Odessie. Nie planowaliśmy podróży szczegółowo, kupiliśmy bilety na samolot relacji Warszawa-Kijów-Odessa, zasięgnęliśmy języka na forum Gry-Online i ruszyliśmy w trasę. Jeżeli nie masz jeszcze planów na wakacje, a chcesz odpocząć w miarę tanio i nie martwić się o pogodę, to Krym jest świetnym rozwiązaniem. W tekście szczegółowo opisuję wszystkie istotne kwestie podróży i pobytu na Ukrainie.
W zeszłym tygodniu pisałem o moim powrocie do najpopularniejszej karcianki na świecie. Jeżeli udało mi się wzbudzić wasze zainteresowanie i postawiliście swoje pierwsze medżikowe kroki, to super. Jeśli dalej się wahacie lub nie wiecie jak zacząć grać w MtG, to ten tekst jest dla was.
Wakacje to dla graczy czas nadrabiania zaległości. Ja jeszcze podczas sesji egzaminacyjnej postanowiłem wrócić do Grand Theft Auto IV i od tatmego czasu co kilka dni włączam ją na jakąś godzinkę czy dwie. Wcześniej nie ukończyłem nawet połowy gry i już pamiętam czemu tak było. Po kilkukrotnym powtarzaniu niektórych misji po prostu miałem dość. Po każdym nieudanym podejściu wczytanie save’a cofało mnie do mojego mieszkania, z którego znowu musiałem przejechać pół miasta i po raz wtóry słuchać tych samych rozmów ze zleceniodawcami. Nie rozumiem, dlaczego produkcja z tak archaicznym systemem zapisywania stanu gry to do tej pory najlepiej oceniany tytuł na konsolach obecnej generacji i jeden z najlepszych na PC.
Ultra Hard, Legendary, Nightmare, Insane - jak zwał tak zwał. Przed rozpoczęciem właściwej rozgrywki w większości współczesnych tytułów stajemy przed niełatwym wyborem poziomu trudności. Tajemnicą poliszynela jest to, że kiedyś na ogół gry były bardziej wymagające i nawet poziom Normal potrafił sprawić problemy niejednemu graczowi. Teraz czasy się zmieniły, nowe produkcje przechodzą się same, achievementy wpadają na konto nawet za samo odpalenie gry, celownik sam przykleja się do przeciwnika, a zdrowie regeneruje się bez żadnych apteczek. Wiele już zostało powiedziane na ten temat i nie będę się tu tym rozwodził. Gry są prostsze niż kiedyś i tyle. Na szczęście niemal zawsze mam do dyspozycji najwyższy poziom trudności, który wybieram z pewną obawą, ale też dziką satysfakcją. Znacie to uczucie?
Gdybyśmy chcieli to danie zamówić w jednej z włoskich trattorii, poprosilibyśmy o Tagliatelle con panna e salmone affumicato. Po polsku zaś oznacza to po prostu tagliatelle ze śmietaną i wędzonym łososiem. Przepis ten jest znany w mojej rodzinie od lat i nieustannie ewoluuje. Możemy użyć dowolnego włoskiego makaronu, jednak do tego sosu najbardziej pasuje tagliatelle bądź też farfalle. Samo przyrządzenie jest dziecinnie proste i trwa bardzo krótko. Dodam, że ten sos, jak zresztą większość sosów do makaronu, które robię, da się przyrządzić akurat w czasie, gdy pasta ugotuje się al dente. Tagliatelle al salmone dobre jest jako szybki obiad czy kolacja z dziewczyną przy świecach (nie zapomnijcie o winie!). Mnie smakuje nawet na zimno, po całej nocy w lodówce, na śniadanie.
Wczoraj opublikowałem tekst o zachęcającym tytule „10 porad jak przeżyć w Afryce”, choć porad było tylko pięć. Dzisiaj publikuję drugą część tego tekstu z pozostałymi pięcioma i jak zwykle mocno zachęcam do podróży na czarny ląd. Jednocześnie staram się opisywać kolejne punkty w taki sposób, żebyś, drogi czytelniku, dowiedział się czegoś ciekawego o tej formie wypoczynku i wszelkich trudnościach, które mogą Cię tam spotkać. Najczęściej zadawane pytanie jakie pada z ust moich znajomych to zdecydowanie „Nie bałeś się?”, a ja zawsze odpowiadam „A czego tu się bać?”. Na miejscu doskonała obsługa wszystko robi za ciebie i skacze dookoła żeby włos ci z głowy nie spadł, więc wystarczy dobrze się przygotować i nastawić na fajne wakacje. Świat nie kończy się na Tunezji.
Za dwie godziny musisz być na uczelni z wydrukowanym projektem i gotową prezentacją, choć nie jesteś jeszcze w połowie pracy. Innym razem już się zbierasz do łóżka, bo rano musisz wstać do roboty, ale jeszcze coś trzyma cię przed ekranem komputera. Albo mama (żona?) woła na obiad. Albo za dziesięć minut masz autobus i jeszcze nie opłaca się wychodzić z domu. W takich sytuacjach, zamiast zachowywać się jak dorosły człowiek i po prostu być punktualnym, próbujesz oszukać sam siebie, wszystkie terminy i niepowstrzymanie upływający czas pod pretekstem „jeszcze jednej partyjki”. Duże, czasochłonne produkcje są do tego celu nieodpowiednie. W sytuacjach, o których mówiłem, sumienie i poczucie czasu nie pozwoli wpakować Ci się w sprawę, która może pochłonąć godziny. Idealnym rozwiązaniem są gry, które możemy odpalić w oknie przeglądarki. Małe, ale jare. Gierki, na które w założeniu można poświęcić 5 minut… ale i tak wszyscy wiemy, jak to się kończy. Przedstawiam trzy moje ulubione pierdółki, które skutecznie kradną mi czas pod przykrywką bycia niezobowiązującymi gierkami.
W dzisiejszych czasach mało kto nie korzysta jeszcze ze smartfonów. Jest to o tyle wielozadaniowa platforma, że nie wyobrażam sobie współczesnego geeka bez telefonu z jabłkiem albo sprzętu na Androidzie. Tym razem mam dobrą wiadomość dla tych drugich: w zeszłym tygodniu Play uruchomił kampanię promującą nową usługę dopisywania kosztu zakupów w Google Play (dawniej Android Market) do rachunku za telefon. Akcja dotyczy pierwszych stu tysięcy osób, które skorzystają z promocji i kupią jedną z dziewięciu aplikacji biorących udział w kampanii. Jej cena dopisana do rachunku będzie wynosić jeden grosz. Za każdą kolejną aplikację z listy zapłacimy tylko 2,99 zł, co w niektórych przypadkach jest sporą oszczędnością.