Najlepszy film Christophera Nolana? - recenzja Tenet
Niewidzialny człowiek - recenzja filmu
Długi tytuł, średnia zawartość - recenzja filmu "Ptaki nocy"
Recenzja filmu Terminator: Mroczne przeznaczenie - to nie jest film dla fanów dzieł Jamesa Camerona
Bez Michaela Baya może być lepiej! - recenzja filmu Bumblebee
Kontynuacja w rytmie dubstepu - recenzja filmu Deadpool 2
Witam serdecznie po krótkiej przerwie w dziewiątej odsłonie cyklu Cinema Paradiso, w którym przedstawiam najważniejsze (moim zdaniem) polskie premiery filmowe w najbliższym miesiącu. Ze względu na ograniczony dostęp do kin studyjnych listy obejmować będą wyłącznie tytuły wyświetlane w multipleksach (co nie wyklucza obecności dzieł nieamerykańskich). Dobór pozycji uzależniony jest przede wszystkim od wchodzącego na ekrany kin bogactwa, wliczając w to różnorakie opóźnienia w stosunku do reszty Europy i Stanów Zjednoczonych. Na samym dole w ramach uzupełnienia podaję kilka innych propozycji, które wyleciały z kręgu moich zainteresowań, aczkolwiek mogą wydawać się atrakcyjne dla innych. Zapraszam na ranking najbardziej oczekiwanych filmów lutego!
Pamiętacie studio GRIN? Ghost Recon: Advanced Warfighter, Wanted, Bionic Commando? Były to niezłe gry, ale zdecydowanie zabrakło im siły przebicia. W rezultacie zespół się rozpadł, a poszczególni członkowie ekipy odeszli do innych firm szlifować swoje umiejętności. Kilku z nich postanowiło rozpocząć swoją działalność od zera i założyło Overkill Software. Ich misja – „tworzyć kopiące tyłek gry stawiające na kooperację” (taki napis widnieje w ich firmowej wizytówce na oficjalnej stronie internetowej). PAYDAY: The Heist jest właśnie taki. Jak na złość, ludzie z GRIN swój najlepszy tytuł wydali po przewietrzeniu szeregów i pod nowym szyldem. Załóżcie maski, chwyćcie za broń i opróżniajcie skarbiec.
PAYDAY:The Heist najprościej określić klonem Left 4 Dead w klimacie „policjantów i złodziei”, aczkolwiek im dłużej w niego gram tym coraz bardziej się upewniam, że Overkill stworzyło grę odrobinę lepszą niż Valve. Dlaczego? Przede wszystkim posiadając znacznie skromniejszy budżet udało się utalentowanej ekipie przemycić do rozgrywki tonę pozytywnej energii. Jeżeli marzyłeś kiedykolwiek o napadzie na bank, ostrym strzelaniu w stylu Roberta de Niro w filmie Gorączka i silnie wyeksponowanym czynniku współpracy to PAYDAY spełni twoje marzenia, a nawet je przebije.
O L.A. Noire było bardzo głośno zarówno przed premierą, jak i w dniu wydania gry na półki sklepowe, a także po przetestowaniu tytułu przez graczy. Na pewno będzie zapamiętane jako jedna z przyczyn upadku studia Team Bondi, dowodzonego przez Brendana Mcnamarę. Formalnie prace nad detektywistycznym thrillerem rozgrywającym się w Mieście Aniołów rozpoczęły się w 2005 roku. Jednakże dopiero po przyłączeniu zespołu do potentata jakim był (i jest) Rockstar pozwoliło na nowo odżyć marzeniom Mcnamary. Kiedy wreszcie gra została zaanonsowana, a materiały prasowe zaczęły rzeczywiście przedstawiać to o czym twórcy trąbili od dawna, L.A. Noire stał się na serio jednym z gorętszych towarów dla posiadaczy konsol w 2011 roku.
Sam byłem cholernie ciekawy tego eksperymentu, bo nie miało być to ani kolejne GTA, ani tym bardziej Mafia. Po długim okresie zabijania, wciągania kokainy nosem, łażenia do klubów ze striptizem wreszcie mogliśmy stanąć po drugiej stronie barykady. Śmiałe slogany mówiące o „Police Quest XXI wieku”, w którym aż roi się od nawiązań do Sokoła Maltańskiego oraz innych arcydzieł kina noir tylko podnosiły mi ciśnienie. Jako posiadacz PC musiałem na przygody Cole'a Phelpsa poczekać kilka miesięcy dłużej. Aż wreszcie się udało. I nie żałuję – bo L.A. Noire to gra na swój sposób oryginalna i zapadająca w pamięć.
Kiedy po raz pierwszy dowiedziałem się o planach nakręcenia rimejku pierwszej części sagi Stiega Larssona przez Amerykanów, delikatnie popukałem się po głowie. Znane gwiazdy grające Szwedów, posługujące się językiem angielskim, zamknięte w małym, skandynawskim miasteczku? Nie grało mi to, aczkolwiek gdy do akcji wkroczył David Fincher zacząłem trzymać kciuki za ten ryzykowny projekt. Autor znakomitych kryminałów był gwarantem przynajmniej wysokiego poziomu technicznego produkcji. Już po seansie mogę stwierdzić, że Fincher sprostał zadaniu, aczkolwiek pod kilkoma względami amerykańska produkcja zawodzi.
Powodem mojego rozczarowania nie jest jakość filmu, bo ten jest generalnie dobry. Jednakże od Finchera oczekiwałem autorskiej wizji, konkretnej dawki świeżej energii, odkrycia tej historii na nowo. Nic takiego nie dostałem. Gdzieniegdzie klocki ułożono trochę inaczej, zmieniono motyw nazi-zbrodniarzy, przedłużono ostatni akt, ale w gruncie rzeczy to jest to taki sam obraz, jak ten wyreżyserowany przez Nielsa Ardena Opleva. Jeżeli ktoś obejrzał Män som hatar kvinnor to wersję amerykańską może sobie spokojnie odpuścić. To pozbawiona fincherowskiej iskry rzemieślnicza produkcja.
Ludzie mówią, że jest milion sposobów na nakręcenie danej sceny. Ale ja tak nie myślę. Dla mnie istnieją dwa sposoby, z czego ten drugi jest zły.
David Fincher to dziś uznana marka, która co kilka lat zaopatruje Hollywood w mniej lub bardziej szokujący produkt. Cechą charakterystyczną jego filmów jest zabawa filtrami (stonowane, chłodne, żółtawe barwy), celowa nieostrość drugiego planu, ujęcia postaci od dołu, oryginalny ruch kamery, która podąża przez „przeszkody”, wreszcie ujmujące zakończenia oraz emanowanie przemocą w wersji light oraz hardcore. Dzieła sygnowane jego nazwiskiem mają w sobie coś, co nazywam typową epą. To tytuły wciągające jak odkurzacz i znakomicie wyreżyserowane. Nie jest ważne czy Fincher opowiada historię młodego multimilionera czy grupy skazańców broniących się przed obcą formą życia – w obu przypadkach facet sprzedaje nam doskonale opakowany stuff, który obejrzymy bez sięgnięcia po prażoną kukurydzę. Ma to coś z mainstreamu, ale mainstreamem do końca nie jest. Dlaczego uwielbiam twórczość tego gościa? Kilka prostych pojęć. Nowoczesność. Bezkompromisowość. Poziom techniczny. Gra aktorska. Idealne dobranie nut do obrazu.
Zapraszam na przegląd filmografii Davida Finchera. Spojlery są symboliczne i nie psują zabawy osobom, które filmów nie widziały.
Nightsky to zręcznościowa gra logiczna, która powinna przypaść do gustu fanom takich tytułów jak Trine, Half-Life 2, Machinarium czy Rock of Ages. Dzieło studia Nicalis (na marginesie – mają świetną stronę internetową) udanie łączy pomysły w/w hitów, mieszając baśniowość z elementami fizyki, kreatywność z refleksem. Fabuła, powiedzmy, że jest. Ot młody chłopiec znajduje na plaży dziwną kulę, zabiera ją do domu i zostaje wessany do świata snów. To na barkach gracza spoczywa odpowiedzialność za sprowadzenie biduly z powrotem. Ale zanim do tego dojdzie, czeka Nas 10 różnorakich poziomów do obcykania.
W trakcie pokonywania co raz to bardziej wymyślnych pułapek oraz zagadek kierujemy kulą o magicznych właściwościach. Może ją przyklejać do powierzchni płaskich oraz pochyłych, możemy także przyśpieszyć jej ruch, czy też pobawić się grawitacją. W niektórych etapach kulą w ogóle nie kierujemy, a jedynie dajemy jej warunki do przeturlania się z początku do końca mapy. Każda z krain jest inna, wprowadza konkretny element "utrudniający" m.in. pojazdy latające, czy ruchome platformy. Na monotonię na pewno narzekać nie można.
Na ten tytuł ostrzyłem sobie zęby od dawna i do zakupu nie zniechęciły mnie negatywne głosy na temat jakości rozgrywki dzieła Team Bondi. Skorzystałem przy okazji z promocji na Steamie, zainstalowałem i...jest ok. Naprawdę, bez fałszywego mrugnięcia mogę napisać, że L.A. Noire bardzo mi przypadło do gustu. Do ukończenia jeszcze daleka droga (wedle licznika, jestem gdzieś w 1/3 głównej fabuły), ale to co zobaczyłem w zupełności zaspokoiło moje oczekiwania.
O historii nie będę się rozpisywać bo gry nie przeszedłem. Skupię się natomiast na aspekcie krytyki ze strony graczy. Tytułowi zarzuca się przede wszystkim schematyczność, liniowość i mało rozwinięte opcje detektywistyczne. Ja mimo wszystko będę wstrzemięźliwy. Praca w wydziale zabójstw, czy też jako krawężnik najeżona jest właśnie monotonią. To co przez pierwsze miesiące wciąga, fascynuje, po latach staje się rutyną. L.A. Noire, celowo lub nie, oddaje ducha fuchy detektywa jak mało która gra wcześniej. Podkreśla to również wywiad ze Skipem Bauchmanem, byłym detektywem z Los Angeles, który w zawodzie pracował ponad 30 lat. Rozumiem jednak negatywne głosy, gdyż w miarę realistyczne ukazanie czynności faceta w krawacie i maczającego palce przy denatach może nie być porywające (i nie jest – kto by się tam chciał zadawać z trupami?).