Recenzja gry Rising Storm 2: Vietnam - Full Pecetowy Wypas odnaleziony w akcji - DM - 6 czerwca 2017

Recenzja gry Rising Storm 2: Vietnam - Full Pecetowy Wypas odnaleziony w akcji

DM ocenia: Rising Storm 2: Vietnam
85

Gra osadzona w realiach wojny w Wietnamie była chyba równie mocno wyczekiwana, jak powrót do strzelanin w czasie II wojny światowej. Taką dostaniemy wreszcie w nowej odsłonie Call of Duty, natomiast klimat starć w dżungli, śmigłowce Huey i muzyka lat 70. dostępne są już teraz - w sieciowej strzelance Rising Storm 2: Vietnam. Produkcja Tripwire Interactive i Antimatter Games ustępuje może rozmachem i jakością wykonania czołowym tytułom AAA, ale już w kwestii klimatu i frajdy z rozgrywki nie ma się czego wstydzić.

Rising Storm 2: Vietnam to uczucie praktycznie autentycznych bitew z tamtego okresu, jedynie oglądanych w oprawie wizualnej gry komputerowej, podczas gdy taki Battlefield 1 oferuje coś zupełnie przeciwnego - do bólu zręcznościowe potyczki przy fotorealistycznej grafice. Co więcej, ten realizm i hardkorowość nie są odpychające - autorom dobrze przyjętej Red Orchestry udało się tu osiągnąć naprawdę niezły kompromis. O ile nie porwiemy się od razu na rolę dowódcy czy pilota, jako zwykły szeregowy stopniowo nauczymy się reguł pozostawania przy życiu, które można stracić tu wyjątkowo szybko i zaczniemy odnosić pierwsze zwycięstwa .

Ostrzał artyleryjski powoduje objawy Shell Shocku.

Walcząc w wirtualnym Wietnamie łatwo bowiem zginąć od jednej zabłąkanej kuli, zdrowie nie chce się samo regenerować i tylko przy dużej dozie szczęścia czasem zaliczymy na tyle małe draśnięcie, że obandażujemy się sami. Nie ma tu żadnego magicznego przywracania do życia, dlatego klasa medyka, który w tamtych realiach umożliwiał przeżycie rannym do czasu przybycia śmigłowca ratunkowego, jest nieobecna. Role w jakie możemy się wcielić są ściśle podyktowane konkretnym uzbrojeniem - strzelbę, karabin maszynowy, snajperski, miotacz ognia czy wyrzutnię granatów dostaniemy grając tylko odpowiednią klasą i to o ile będziemy szybcy w menu wybierania, gdyż nawet w 32 osobowym zespole są one ograniczone do maksymalnie 2-4 ludzi.

Zwolennicy realizmu ucieszą się z braku krzyża celowania, baaardzo długich czasów przeładowywania magazynka, mocno ograniczonej ilości amunicji i z włączonego friendly-fire.   Rozgrywka jest też wyraźnie wolniejsza - tu każdy trzyma głowę nisko bojąc się oberwać, a nie biega radośnie w każdą stronę. Twórcy starali się jakoś oddać PTSD, czyli zespół stresu pourazowego - tutaj akurat w formie Shell Shocku, czyli nerwowej reakcji na silne bombardowanie. Będąc blisko zasięgu artylerii, przez pewien czas będziemy widzieć niewyraźny, zamazany obraz.

Medyk w RS2:V nie ma czego szukać - tu ginie się błyskawicznie.

Pomimo tego wszystkiego, realizm nie powoduje frustracji, a mocno pomaga w uzyskaniu naprawdę ogromnej przyjemności z grania. Wszystko jest podane w odpowiedniej dawce - dość szybko dostaniemy się na miejsce walk i szybko zaczniemy zaliczać pierwsze trafienia. Nie ma tu sytuacji znanych choćby ze Squad, kiedy przez 30 minut można w ogóle nie mieć kontaktu z wrogiem lub strzelać głównie do pojedynczych pikseli gdzieś daleko na skraju mapy.

Obie gry kładą za to taki sam nacisk na współpracę w drużynie. Połowa sukcesu to granie w pełnym, komunikującym się, dobrze dowodzonym zespole, gdyż to specjalna klasa dowódcy może przyspieszyć odradzanie się na polu bitwy czy wzywać ostrzał artylerii. Nie mniej ważny jest radiooperator, który powinien podążać wszędzie za oficerem, gdyż tylko wtedy będzie mógł on korzystać ze wsparcia poza bazą.

Ten pilot skazał właśnie swoją drużynę na śmierć - choć twarde lądowanie nawet się udało.

Kreuje to naprawdę świetny klimat i pozwala na niesamowitą imersję, a gdy jeszcze zawiśnie nam nisko nad głową śmigłowiec Huey, w którym ktoś pruje z karabinu M60 lub gdy niczym zahipnotyzowani spojrzymy na koziołkujące w powietrzu zbiorniki z napalmem i odlatującego F-4 Phantom, to czuć dosłownie ciarki na plecach! Społeczność skupiona wokół gry na szczęście nie jest zbyt przypadkowa i trafienie do fajnej, klimatycznej ekipy nie jest wcale takie trudne. Trolowanie zdarza się sporadycznie i zwykle po każdym “TeamKill” widać lawinę przeprosin na czacie.

Nie ma też wzajemnych pretensji o przewagę któreś ze stron. Rising Storm 2: Vietnam powiela rozpoczęte w poprzedniej części o zmaganiach na wyspach Pacyfiku, mechaniki wojny asymetrycznej i udało się tu osiągnąć całkiem dobry balans. Nigdy nie odczułem, że grając po stronie USA ze śmigłowcami szturmowymi Cobra mieliśmy jakieś fory. Bojownicy wietnamscy mają tu inne sposoby, by wyrównać szanse - są szybsi, bardziej mobilni, mogą korzystać z podziemnych tuneli. Wygrane i przegrane zdarzały się dość równomiernie, niezależnie od strony konfliktu.

Welcome to Nam - the Green Hell.

Gra oferuje na razie tylko trzy tryby rozgrywki, z których najbardziej przypadło mi do gustu Territories, czyli coś na kształt Misji Bojowej z Medal of Honor 2010. Punkty do ataku i obrony przesuwają się tu w dość liniowy sposób, co jednocześnie skupia rozgrywkę na konkretnym obszarze, a w przypadku strony zdobywającej daje satysfakcjonujące uczucie postępów. Pozostałe to doskonale znane kontrolowanie na zmianę rozsianych punktów na większą i mniejszą skalę. Przy skromnej liczbie trybów także map jest zaledwie kilka, ale te co są, oferują dość zróżnicowane otoczenie do walk - od ulic miasta, po wioski i otwarte tereny pól ryżowych. Zabrakło mi tu trochę mapy całkowicie w dżungli - mamy jedynie jej bardzo małe fragmenty przez które zwykle tylko się przebiega.

Gdy kule fruwają, lepiej trzymać głowę nisko - i tak ciężko coś dostrzec.

Choć RO2:V nie błyszczy graficznie jak na współczesne standardy, to stara się być na swój sposób ładna i widać, że autorzy próbowali wycisnąć ze starego silnika Unreal Engine 3 co się da. Świetnie prezentują się wszelkie modele 3d - od rewelacyjnie odtworzonej broni, po wraki samochodów na ulicach i śmigłowce. Mapy nie rażą pustką - tu suszy się pranie, tu stoi porzucony stragan z owocami, niektóre budynki pełne są różnych przedmiotów we wnętrzach, inne leżą w gruzach.

Pomimo wiekowego silnika, sporo szczegółów prezentuje się bardzo dobrze.

Najsłabiej prezentują się postacie żołnierzy, ale w nich akurat nie wpatrujemy się z bliska zbyt długo podczas gry. Nic za to nie można zarzucić oprawie dźwiękowej, która jest po prostu doskonała! Od razu można rozpoznać jaki karabin terkocze za płotem, słychać oskryptowane odzywki walczących, a eksplozje artylerii dudnią w uszach jeszcze chwilę po zakończeniu ostrzału.

Modele postaci mogłyby być trochę lepsze.
Myśliwiec F-4 Phantom oglądamy glównie jako punkt na niebie, ale i tak wykonano go ze szczegółami i zgodnie z realnym odpowiednikiem.

Oprócz nieco skromnej zawartości, największymi wadami Rising Storm 2: Vietnam są obecnie niektóre kwestie techniczne. We znaki daje się głównie słabe wykrywanie trafień, na co narzeka sporo grających. Sam również wiele razy dałbym głowę, że kogoś "miałem"’, ale ten jakoś uchodził z życiem. Można pomarudzić jeszcze na trochę toporne poruszanie się, jednak moim zdaniem dodaje to grze jeszcze więcej autentyczności. Nie ma uczucia, że pływamy kamerą po polu bitwy - tu naprawdę biegamy w trudnym terenie. Denerwujące za to są sporadyczne dziwne zacięcia myszy tuż po przejściu w tryb celowania.

Żadna z tych niedogodności nie zepsuła mi jednak dobrej zabawy. Każda bitwa w Rising Storm 2: Vietnam to klimatyczna, pełna napięcia potyczka. Nie ma tu epickich akcji skrojonych pod oglądalność na YouTube, w stylu wyskoczenia jako snajper ze śmigłowca, zabicia wroga i wskoczenia w locie do innej maszyny. Są za to te bardziej autentyczne, bardziej wojenne - kiedy słyszymy krzyki dowódcy, by uciekać, bo podał złe koordynaty pilotom Phantomów lub gdy śmigłowiec Huey nieświadomie ląduje tuż pod lufą naszego AK, podając całą załogę na tacy do odstrzału.

Tutaj po prostu czuć, że za grą stoją pasjonaci, a nie księgowi i rzemieślnicy. Czuć, że walczymy w czasie wojny w Wietnamie, a nie tylko zbieramy fragi w komputerowej grze. Rising Storm 2: Vietnam to pecetowy tytuł w starym, dobrym stylu, na dodatek całkiem rozsądnie wyceniony - i to w porównaniu nie do megadeluxe cyfrowych wydań premium tytułów AAA, a choćby do Playersunknown Battleground. Są dedykowane serwery, otwarcie na modyfikacje, brak przepustek sezonowych, brak płatnych skrzynek, zapowiedzianych DLC i innych śmieci tego rodzaju.

Gra wymaga więcej skupienia, otwarcia na współpracę z innymi, komunikowania się, lecz gdybym miał wybrać tylko jedną strzelankę sieciową na bezludną wyspę, na tę chwilę bez wahania wziąłbym Rising Storm 2: Vietnam, zostawiając Insurgency, Days of War, Days of Infamy, a nawet Squad i Battlefielda 1 - czyli inne tytuły nawiązujące do realnych konfliktów. Wirtualne bitwy wciągnęły mnie tutaj bardziej, niż się tego spodziewałem, zaskoczyły wspaniałym klimatem, przywiązaniem do historycznych realiów i ogromną grywalnością. Nie ma znaczenia, czy wejdziesz do gry jako Chris, czy sierżant Barnes - żółtodziób czy stary wyga - zabawa będzie równie dobra!


Zalety:

  • dobrze rozłożony balans pomiędzy zabawą, a realizmem;
  • wyrównane szanse w wojnie asymetrycznej;
  • nacisk na współpracę w drużynie;
  • wierność historycznym realiom i świetnie wymodelowane bronie;
  • doskonałe efekty dźwiękowe;
  • mnóstwo smaczków potęgujących klimat starć wojny w Wietnamie.

Wady:

  • trochę skromna ilość map i trybów rozgrywki na start;
  • problemy z wykrywaniem trafień;
  • sporadyczne błędy techniczne.
DM
6 czerwca 2017 - 20:04