Temat recenzji gier był już maglowany wielokrotnie na łamach gameplay.pl. Sam do niego wracałem parę razy z różnych powodów. Tym razem wręcz muszę o nim napisać - na skutek niedawnej przygody z Red Dead Redemption: Undead Nightmare, a więc całkiem dobrze przyjętym i regularnie chwalonym dodatkiem do sandboxa autorstwa Rockstar.
Długo się zbierałem, by wrócić na Dziki Zachód i sprawdzić, jak to autorzy ciekawie wykorzystali wykreowany świat i wszystkich zamieszkujących go bohaterów do przedstawienia inwazji nieumarłych. Zastosowali co prawda oklepany motyw, ale z drugiej strony, chyba mało kto spodziewał się akurat takiego DLC do jednego z najlepszych growych westernów.
Wskoczyłem więc ponownie w buty Johna Marstona i wyruszyłem z kolejną misją ratunkową dla rodziny, która padła ofiarą tajemniczej choroby przemieniającej spokojnych obywateli w krwiożercze zombi. Zaciekawiony powodem powstawania trupów z grobów, zacząłem zwiedzać znane miasta, czerpiąc dużą satysfakcję z mechaniki strzelania i delektując się (to może nienajlepsze określenie w przypadku Undead Nightmare) dobrze napisanymi dialogami i profesjonalnie zrealizowanymi scenkami. Zanosiło się na dobrą zabawę na wysokim poziomie na kilka godzin, a więc rzeczywiście dodatek znakomity. Jak nic szykowała się ocena powyżej 80 punktów procentowych.
Wtem jednak natrafiłem na glitch pozbawiający głów mieszkańców wirtualnego świata. Nagle wszyscy NPC i wrogowie stracili twarze i zyskali dziwne dziury w korpusach. W efekcie zwariował radar wskazujący przeciwników, zablokował się mechanizm odradzania zombiaków, zaczęły się chrzanić questy. Szybkie poszukiwania rozwiązania problemu naprowadziły mnie na konieczność uśmiercenia Marstona, by gra się odblokowała. Na kilkanaście-kilkadziesiąt minut. Do końca zabawy co pewien czas rzucałem więc herosa na pożarcie truposzom, by móc kontynuować przygodę. Parę razy przy tym zawiesiłem sobie grę, sejwując nieświadomie przy aktywnym glitchu. Finał historii też poznałem w mało atrakcyjnych okolicznościach - próbując zabić się Johnem podczas ostatniej misji. Na tyle „nieporadnie”, że skończyłem grę, bo atakiem kolbą odparłem w końcu ataki wszystkich stworów.
I jaki teraz powinienem wydać werdykt? Dostrzec te wszystkie walory RDR: Undead Nightmare? Pamiętać o tych kilku godzinach spędzonych na przyjemnym strzelaniu do zombi i zwiedzaniu znanych miejscówek? A może bez skrupułów zjechać Rockstar i ich „dzieło”, bo jest produktem zwyczajnie wybrakowanym, który nie powinien być dostępny w sprzedaży w takiej formie? Bawiłem się nieźle, ale co chwilę glitch mi frajdę odbierał, więc był to rollercoaster emocji. Podróż z nieba do piekła i z powrotem w odstępach kilkunastominutowych przez kilka godzin.
W przypadku Undead Nightmare mam o tyle ułatwione zadanie, jako recenzent, że grę mogę krytykować, bo od premiery minęły lata, a błędy nie zostały naprawione. Dużo gorzej ma osoba oceniająca, która mierzy się z wybrakowaną premierą, a tych przecież od pewnego czasu nie brakuje. Wówczas wystawianie niższych not ze względu na bugi może spotkać się z krytyką społeczności graczy i być o tyle niemiarodajne, że po kilku dniach/miesiącach/latach wypomniane błędy nie muszą już być obecne w danym tytule. Ale czy jako odbiorcy, płacący za konkretny produkt konsumenci, jesteśmy w ogóle zobowiązani brać to pod uwagę? I czy powinniśmy? Jak uważacie?