Recenzja płyty Marilyn Manson - Heaven Upside Down - fsm - 9 października 2017

Recenzja płyty Marilyn Manson - Heaven Upside Down

Szatan, seks, przemoc, narkotyki i jeszcze trochę szatana. Z tym wszystkim Marilyn Manson jako postać i jako muzyk kojarzony jest od samego początku, kiedy jeszcze ze swoimi Spooky Kids podczas koncertów masakrował halloweenowy makijaż i dekoracje. Od tego czasu minęło jednak mnóstwo lat i dzisiaj Manson to dojrzała persona, która serwuje dojrzałą twórczość. A przynajmniej tak być powinno, wszak Heaven Upside Down to już 10. album sygnowany marką Marilyn Manson.

Po świetnym, spójnym, klimatycznym (i nieco innym od poprzedników) albumie The Pale Emperor stało się jasne, że postać kompozytora Tylera Batesa dobrze wpłynęła na kreatywność Mansona. Heaven Upside Down też powstało we współpracy z Batesem, ale droga do premiery była dosyć długa i niespokojna. Pierwszym zwiastunem nowej płyty była minuta utworu zatytułowanego SAY10 wrzucona do internetu przed prezydenckimi wyborami w USA. Manson, jak wielu mu podobnych artystów, nie przepada za Donaldem Trumpem, i wydawało się, że nowa płyta będzie mocno nacechowana politycznie. Oryginalny tytuł krążka to właśnie SAY10, a jego premiera była zaplanowana na tegoroczne walentynki.

Tak się jednak nie stało, co wywołało spore poruszenie w środowisku fanów, którzy zgodnie stwierdzili, że obóz Mansona "nie umie w internet", skoro przez długi czas nie tylko podano żadnych powodów opóźnienia, ale w ogóle nie pokuszono się o żaden komentarz. Okazało się, że wtedy muzykowi tylko wydawało, że album jest skończony, a w praktyce zabrakłoby trzech kluczowych (według Mansona) utworów - Revelation #12, Saturnalia i Heaven Upside Down, od którego została ostatecznie nazwana cala płyta. Koniec wstępu, czas na mięsko.

Mięsko to 10 nowych utworów, które nie są oczywistą kontynuacją brudnego, bagnistego szatan-bluesa obecnego na The Pale Emperor z 2015 roku. Nowy album robi dużo więcej ukłonów do industrialnych, mechanicznych i metalowych początków MM, a ujmując to inaczej - brzmi, jak lepsza i bardziej przemyślana wersja Born Villain, która dopiero pod koniec chowa się za welurową kotarą i elektronikę zamienia na analogowe (nie)przyjemności. Heaven Upside Down to takie podsumowanie dotychczasowej twórczości i jako takie wypada bardzo dobrze. Gorzej z odkrywaniem nowych terytoriów i dalszego modyfikowania znanych zagrywek.

Album numer 10 to troszkę Antichrist Superstar (Revelation #12, SAY10, druga połowa Jesus Crisis), trochę wspomnianego już Born Villain (Tattooed in Reverse, We Know Where You Fucking Live), jest nawet miejsce dla Eat Me, Drink Me (KILL4ME, Blood Honey), a finał płyty jest przedłużeniem estetyki znanej z The Pale Emperor (jest pianinko, mmm!). Dla każdego coś dobrego, ale warto przy tym zaznaczyć, że taki misz-masz nie wywołuje odczucia skakania po playliście. Mansonowi i Batesowi udało się to zgrabnie połączyć, a cały album sobie miło płynie od utworu do utworu. Dodatkowy bonus - leżący sobie w samym środku ośmiominutowy utwór Saturnalia, będący hołdem dla Bela Lugosi's Dead Bauhaus (złośliwi mówią o kopii, z czym się zupełnie nie zgadzam).

Heaven Upside Down to kolejny dowód na to, że Manson pozostaje wyśmienitym muzykiem studyjnym (czego, niestety, nie można powiedzieć o koncertach) i współpraca z Batesem mu służy. HUD ma kilka naprawdę świetnych momentów (pierwszy wjazd refrenu w SAY10, mocna druga połowa Jesus Crisis, snujący się, ciekawy utwór Saturnalia czy bardzo singlowy i bujający Tattooed in Reverse), którym towarzyszy sporo dobrej, rzemieślniczej roboty. I druga połowa tego zdania sygnalizuje pewien problem - kiedyś Manson zaskakiwał, a każdy kolejny album był otwarciem zupełnie nowej ery. Teraz trochę tego brakuje - The Pale Emperor było powiewem świeżości, ale teraz MM robi mały kroczek do tyłu. Bardzo dobrze się tego słucha, ale za mało tu przebłysków dawnego geniuszu.

fsm
9 października 2017 - 22:13