Witajcie ponownie. Święta już tuż tuż, więc chciałbym życzyć Wam wszystkim Wesołych Świąt spędzonych w gronie najbliższych i wymarzonych prezentów pod choinkę. W ten weekend sprawdzę kilka gier, w które zamierzam grać aż do końca roku. Są to: The Last of Us, Persona 4 Arena oraz Radiant Historia.
[Wpis zawiera spoilery.]
The Last of Us (PS3, Naughty Dog, 2013r.)
Do The Last of Us wróciłem po trzech latach i coś czuję, że długo będę się z nią bawił, bo do czasu premiery kolejnej części jednej z najlepszych produkcji ubiegłej generacji minie jeszcze sporo czasu. Z tego co wiem, to Naughty Dog nie zamierza już wydawać żadnej innej gry aż to nastąpi.
Z grami tego studia mam taki problem, że kończę je jedna po drugiej, ale jestem zbyt dużym fanbojem Crasha, żeby je należycie docenić. Słyszę ciągle opinie o geniuszu ich produkcji, ale ja uznaję je za bardzo dobre gry i nic więcej. Mam tak od prawie dwudziestu lat i nie wydaję mi się, żebym zmienił poglądy w tej kwestii w najbliższym czasie.
Wróciłem do TLoU, bo chcę przesiąknąć ponurą atmosferą świata gry, tragicznymi doświadczeniami jej bohaterów i przede wszystkim przyjrzeć się bliżej trybowi dla wielu graczy w tej produkcji.
Fabuła TLoU koncentruje się wokół Joela, który stracił ukochaną córkę w dniu, w którym pewien wirus rozprzestrzenił się na całym globie i zmienił raz na zawsze życie wszystkich ludzi. Od wybuchu tej straszliwej epidemii ludzkość żyje w ciągłym strachu przed zarażeniem i zamianą w oszalałe potwory.
Joelowi zostaje powierzone zadanie dostarczenia pewnej osobie młodej dziewczyny. Wraz z biegiem wydarzeń odkrywamy, że biedna mała Ellie, bo ją mam tutaj na myśli, jest kluczem do przyszłości całego świata. Nie powiem, że facet, którego tak ciężko dotknęło życie zaimponował mi wypinając się na cały świat tylko dlatego, że nie chciał patrzeć na śmierć kolejnej bezbronnej istoty. To naprawdę wspaniałe uczucie patrzeć jak tych dwoje bohaterów musi na sobie polegać i pomaga sobie podczas podróży. Niby nic ich nie łączy, ale kiedy zdajesz sobie sprawę, że ta druga osoba to jedyny sposób na to, aby mogli wspólnie przetrwać w zrujnowanym świecie, to jest to bardzo miłe uczucie.
Losy tej dwójki bardzo mi przypominają tragiczną historię Lee i Clementine z pierwszego sezonu The Walking Dead.
W ten weekend czeka mnie sporo zbieractwa, suche żarty Ellie, wytwarzanie przedmiotów pomocnych w walce takich jak ostrza do cichej eliminacji klikaczy oraz do otwierania pozamykanych drzwi, koktajle mołotowa, bandaże itp. Zrobię wszystko, żeby przetrwać, a że gram na łatwym poziomie trudności to trudne to nie będzie, wziąwszy pod uwagę fakt, że już kiedyś zaliczyłem tą grę na normalnym poziomie trudności. Specjalnie wybrałem sobie taki niski poziom, bo zamierzam przejść TLoU bardzo dużo razy.
Nie będzie to dla mnie zbyt wielki problem, gdyż wszystkie gry z serii Uncharted przeszedłęm do tej pory łącznie 24 razy.
Dla ciekawskich wygląda to mniej więcej tak:
Uncharted - 8 razy
Uncharted 2 - 6 razy
Uncharted 3 - 5 razy
Uncharted 4 - 3 razy
Uncharted: Zaginione Dziedzictwo - 2 razy.
Z ostatnimi dwoma pozycjami nie pobawiłem się tak długo jak mam to w swoim zwyczaju, ale to dlatego, że były pożyczone. Przy TLoU nadrobię to z nawiązką. Potrafię się skradać a klikaczy boję się jedynie do momentu zdobycia strzelby, więc nie spodziewam się zbyt dużych problemów.
Te mogę mieć jedynie w trybie dla wielu graczy, który nie dość, że jest pełen mikrotransakcji dających natychmiastowy dostęp do najpotężniejszego arsenału bardziej majętnym i próżnym graczom, to jeszcze stawiającego poczatkującego gracza w niekorzystnej sytuacji, w której nie ma on dostępu do najlepszych giwer. Nie przeraża mnie to, gdyż po przejściu każdej możliwej produkcji Miyazakiego od czasu Demon's Souls i zaliczeniu kilku piosenek Miku na ektremalnym poziomie trudności dochodzę do przekonania, że im wyższy punkt wejścia w grze, tym lepiej. Oczywiście pożałuję tych słów, gdy epidemia zniszczy mi całą moją frakcję i będę ją musiał rozwijać ją od początku, ale na razie o tym nie myślę. Wystarczy, że mogę poeksperymentować z tymi wszystkimi pistoletami, strzelbami i karabinami, szukając optymajnej broni do rozprawiania się z innymi graczami. Muszę co prawda poczekać te kilka minut od czasu do czasu, aż zacznie się kolejny mecz, ale gdy to się już stanie, to zaczyna się ostra jazda bez trzymanki. Nie ukrywam, że nie jestem zbyt dobry w tym multi, ale sytuacja, w której jeden gracz z naszej drużyny wychodzi z meczu a my gramy trzech na czterech przez jego większą część a pomimo tego wygrywamy dostarcza sporo satysfakcji i jestem słonny przegrywać z prawdziwymi wymiataczami mecz po meczu, żeby tylko raz przez krótką chwilę poczuć smak prawdziwego zwycięstwa.
Persona 4 Arena (PS3, Arc System Works + Atlus, 2013r.)
W końcu trafiłem na grę na tyle wymagającą, że na pewno nie zdobędę w niej platyny. W TLoU pewnie też mi się to nie uda, ale tam wynika to z załóżeń trybu dla wielu graczy, który obraca w niwecz wszystkie starania mające na celu rozwój frakcji, którą gramy, jeśli zawalimy trzy mecze z rzędu podczas wybuchu epidemii.
W przypadku kolaboracji autorów Guilty Gear z jednym z najlepszych twórcą gier z gatunku jrpg, Atlusem, praktycznie nieżywy tryb online, koszmarnie trudne wyzwania i tryb score attack skutecznie ukróciły zapędy mniej doświadczonych graczy polujących na trofea.
Nieważne, gra podoba mi się na tyle, że i tak po tym jak skończę się bawić w trybie arcade wszystkimi bohaterami, to zajmę się trybem opowieści oferowanym przez niniejszą bijatykę a następnie poszukam sobie kolejnej gry Atlusa, którą się zajmę.
Persona 4 Arena opowiada historię robota stworzonego do walki z cieniami imieniem Labrys, która w wyniku niewyjaśnionych okoliczności znalazła się w centrum szalonego turnieju, w którym bohaterowie z Persony 3 i Persony 4 zostali zmuszeni do walki między sobą.
To był tylko pretekst, żeby spotkać starych znajomych, posłuchać nowych i tych starszych kompozycji Shojiego Meguro oraz wyżyć się na specjalnie przygotowanych do tego arenach.
Jeśli przykładowo nie lubimy któregoś z bohaterów odsłon Persony z PS2, to tutaj możemy dać mu wycisk. Ludzie z Arc System Works kolejny raz popisali się swoimi umiejętnościami i to jak są animowani uczestnicy bratobójczego turnieju, ich ataki oraz ciosy kończące natychmiastowo pojedynki to coś co Kumy, misie (jak zwał, tak zwał) lubią najbardziej.
System walki w tym tytule wydaje się masherski i rzeczywiście poznamy historię tego crossovera spamując atakami typu all out albo celowo obrywając, żeby zabić przeciwnika najsilniejszym ciosem, ale na pewno nie poznamy go dogłębnie.
Postacie różnią się między sobą i gra się nimi inaczej. Poza personami, które im towarzyszą, umieją one wykorzystywać czary używane przez siebie w Personie 3 i 4 lub bronie do walki wręcz a wszystko to podane jest w sosie mistrzów dwuwymiarowych bijatyk, którzy jeszcze nieraz nas zaskoczą i ja osobiście wierzę, że szykują nam najlepszą grę w uniwersum Dragon Balla w historii na poczatku przyszłego roku. Nie ubóstwiam tego anime, ale nieraz miałem już do czynienia z grami Arc System Works i wiem, że oni jak mało kto potrafią spowodować uśmiech na twarzy gracza przywiązaniem do szczegółów w swoich pozycjach.
Wystarczy zobaczyć Kanjiego, który wkurzony rzuca krzesłem w ekram po wygranej walce, Mitsuru, która zrzuca z siebie palto i przykrywa nim ofiarę, która stanęła jej na drodze, latającą Aigis, Naoto wyczyniającą cuda ze swoim pistoletem czy przeuroczą Labrys, która stara się sumiennie zapracować na miano przewodniczącej rady uczniowskiej...wymachując swoim ogromnym toporem w tę i we w tę.
Radiant Historia (NDS, Atlus, 2011r.)
Nie udało mi się popchnąć do przodu wątku głównego w Radiant Historii od ostatniego weekendu, gdyż byłem zajęty wykonywaniem misji pobocznych, a że muszę w tym celu lawirować pomiędzy dwoma liniami czasu i na dodatek w różnych punktach tych linii, nie zawsze wiedząc od którego zacząć, to trochę czasu zajęło mi domyślenie się tego, co muszę zrobić w niektórych przypadkach, nawet gdy chodziło o coś tak prozaicznego jak rozmowa z daną postacią.
Nie zawsze jest też tak, że daną misję poboczną da się zrobić od razu a gra nie informuje gracza, że czasem trzeba w tym celu popchnąć do przodu główną opowieść. Miałem tak przykładowo z jedną misją poboczną w Alistel, gdzie zostałem poproszony przez jednego badacza o wyjawienie mu tajemnicy uprawy pewnej rośliny, która rośnie jedynie z wiosce Cornet.
Dopiero gdy się tam udałem i poznałem odpowiedź na to pytanie, to mogłem podzielić się tymi informacjami ze swoim zleceniodawcą.
Wielkie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że swoimi działaniami dobrowadziłem do uzyskania ogromnej przewagi technologicznej mojej ojczyzny nad znienawidzonym Granorgiem i jego kompletnej anihilacji, co w konsekwencji zapędziło mnie w kozi róg. Wszystko byłoby dobrze gdyby nie jeden drobny szczegół.
Ta przewaga techonologiczna była mozliwa tylko i wyłącznie przez ekspoatację rzeczonej rośliny, co doprowadziło do upustynnienia świata i jego zagłady.
Misja poboczna zaprowadziła mnie do ślepej uliczki tej opowieści, nie pierwszej i nie ostatniej zresztą, bo Radiant Historia bardzo dobrze ukrywa przed graczem to, że jest w gruncie rzeczy liniową grą, która niby ma dwie linie czasu, po których możemy się przemieszczac wedle własnego widzi mi się a tak naprawdę i tak musimy nauczyć się konkretnych zdolności kluczowych, żeby w ogóle popchnąć do przodu fabułę.
Nie przeszkadza mi to, bo już się do tego zdążyłem przyzwyczaić, ale nie ukrywam, że większa przejrzystość w wykonywaniu zadań dodatkowych na pewno nie zaszkodziłaby temu kieszonkowemu jrpgowi.
Na koniec chciałbym Was poinformować, że za tydzień planuję opublikować w co gracie stanowiące całoroczne podsumowanie 2017r. Wymienię w nim nie tylko wszystkie ukończone przez siebie gry, ale opatrzę swoje dokonania jakimś dłuższym komentarzem na ten temat. Mam nadzieję, że i Wy tam zajrzycie.