Od premiery pierwszego Parku jurajskiego minęło 25 lat. Od premiery Jurassic World minęły 3 lata. Od premiery Upadłego królestwa minęło 12 dni. Chyba mogę więc zaserwować Wam spoilerową recenzję najnowszej odsłony dinozaurzej serii, w której ładnie opiszę wszystko to, co wyszło dobrze (a momentami nawet bardzo), zestawiając to z rzeczami słabymi, których też trochę się zebrało. Ale konkluzja jest jedna - nowy Świat jurajski jest lepszy niż się spodziewałem.
Fabuła nowego filmu podejmuje wątek urwany w poprzedniku - minęły 3 lata od zniszczenia parku, zagrożona wybuchem do niedawna uśpionego wulkanu Isla Nublar została pozostawiona samej sobie, a bohaterowie rozpierzchli się po świecie. Znana z biegania po dżungli w szpilkach Claire przewodzi organizacji pragnącej ochronić dinozaury od ponownego wyginięcia, zaś "zaklinacz rapotorów" Owen siedzi na pustkowiu i buduje chatkę. Prawidła narracji wymagają jednak, by ona i on spotkali się w punkcie krytycznym, by uratować wszystkie dinozaury i dać po łapach złym ludziom.
Źli ludzie bowiem na początku wydają się dobrzy - mimo rządowej bezczynności zamierzają nie do końca legalnie przetransportować część dinozaurów na nową wyspę, nowy idealny świat zapewniony przez wspólnika Johna Hammonda, niejakiego Lockwooda. Super! Nikt (NIKT!) się zatem nie spodziewa, że śliski przedstawiciel korporacji tak naprawdę chce zarobić mnóstwo kasy na sprzedaży dinozaurów jako zabawek dla bogaczy albo broni dla rosyjskich gangsterów. I na dodatek stworzył nową hybrydę, jeszcze lepszą i groźniejszą od panny Indominus Rex, która doprowadziła do destrukcji parku w poprzednim filmie.
Mamy to? Świetnie. Brzmi średnio, prawda? Szczególnie motyw z głupimi i chciwymi ludźmi powielającymi błędy niezliczonych przodków w niezliczonych fabułach na przestrzeni lat. Widzowie (ja na pewno) są już zmęczeni kolejną kopią wątku z morderczą hybrydą, której nikt nie jest w stanie kontrolować, nawet jeśli wydaje mu się, że jest. Niestety całe to przedsięwzięcie ze sprzedawaniem gadów jest ważnym elementem fabuły i zupełnie nie pomaga tu duet złoczyńców. W śliskiego przedstawiciela wciela się Rafe Spall, który robi całkiem niezłą robotę, ale zupełnie nie pasuje mi do roli "bad guya". Partneruje mu karykaturalnie zły Toby Jones będący przecież dobrym aktorem. Nie wiem, co tu się stało.
Kontynuując wyliczanie rzeczy nieudanych - film bardzo chętnie pożycza sceny z poprzedników, ale rzadko kiedy robią one podobne wrażenie. Mamy zachwyt nad pięknem dinozaurów, mamy kilkakrotne ryczenie w tzw. epickiej pozie, mamy akcję na statku, mamy akcję w ciasnych pomieszczeniach, mamy szaleńczy bieg... Tempo opowieści tez jest dosyć nierówne i środek wymagałby solidnego przemontowania, a chemii między bohaterami jest trochę za mało. Ale mimo wszystko wizyta w kinie była udana. Dlaczego?
Upadłe królestwo zaczyna się świetną, krótką sekwencją, w której czuć potęgę stworów i lekko straszny klimat. Filmowcy chętnie chowają dinozaury pozwalając atmosferze grać pierwsze skrzypce. Mimo durnowatości nowej hybrydy, cały - bardzo długi - finał opowieści robi bardzo dobre wrażenie. Jest ekscytująco, dynamicznie, a nieunikniony pojedynek między indoraptorem a Blue wypada super. Sam indoraptor robi zresztą lepsze wrażenie, niż poprzednia hybryda, bo dostaje (chyba) więcej czasu ekranowego i jest jakiś taki bardziej charyzmatyczny. A przecież o to chodzi w filmach o dinozaurach - gadów ma być dużo, mają być efektowne i mają się naparzać. Reżyser umie też żonglować napięciem przeplatając horrorowe ujęcia soczystą akcją.
Mimo tego, że nowy Jurassic World jest bardo przewidywalny, znalazło się miejsce na kilka niespodzianek. Jedna jest taka prawdziwa i bardzo niespodziewana, choć jej waga nie jest odpowiednio zaznaczona. No, ale przynajmniej logicznie wyjaśnia decyzję pod koniec filmu, dzięki której tytuł serii nabiera dosłownego znaczenia, a trzecia odsłona ma szansę być najciekawszą. Trzeba jeszcze wspomnieć o dobrych postaciach - Chris Pratt robi to samo, co wcześniej i jest w tym bardzo dobry. Bryce Dallas-Howard przemianę przeszła w poprzednim filmie, to ma trochę mniej do roboty, jest też obowiązkowy komputerowy nerd bojący się dinozaurów i ładna, mądra, nowa dziewczyna w drużynie. I James Cromwell, który ma ekstremalnie mało do zagrania. I Jeff Goldblum, który wypowiada tytuł filmu. I Ted Levine, który gra definicję wojskowego mięśniaka-weterana udającego przyjaźń. I tyle. Ale mimo wszystko na plus.
Jurassic World: Upadłe królestwo prezentuje się całkiem nieźle. Fani dinozaurów będą zadowoleni. Fani wytykania filmom głupich decyzji głupich postaci też będą, ale z zupełnie innych powodów. J. A. Bayona godnie zastąpił na fotelu reżysera Colina Trevorrowa, szkoda jednak, że ten drugi powciskał do scenariusza za dużo dyskusyjnych motywów. To ma być rozrywka i jako taka Upadłe królestwo sprawdza się dobrze. Dostaje trochę zadyszki, niczym uciekający przed lawą stegozaur, ale zapewnia na tyle dużo zabawy, że po wszystkim można śmiało rzec - to było niezłe. 6,5 t-reksa na 10.