Recenzja filmu Aquaman - szerokie wody durnowatości - fsm - 20 grudnia 2018

Recenzja filmu Aquaman - szerokie wody durnowatości

Filmowe uniwersum DC od samego początku średnio działało jako współdzielony świat. Zeszłoroczny kontrast między fajną Wonder Woman a kulawą Ligą Sprawiedliwości pokazał to najlepiej. Jedyny tegoroczny film dumnie prezentujący animowane logo DC we wstępie kroczy ścieżką wytyczoną przez najsilniejszą z Amazonek - Aquaman lichymi włoskami połączony jest z szerszym uniwersum i działa najlepiej jako osobne dzieło. Pod pewnymi warunkami.

Te warunki to: nie tęsknicie za pseudo-realistycznym podejściem do komiksu, macie gdzieś powagę i mrok, doceniacie zwiększoną dawkę durnowatości, chcecie oglądać fajne obrazki i nie skupiać się na fabule. Wtedy będzie dobrze. Wtedy Aquaman wskoczy na podium wśród wszystkich filmów w DC Extended Universe.

James Wan, spec od horrorów i jednej części Szybkich i wściekłych, bardzo starał się nadać wyjątkowy charakter postaci Aquamana i zrobić film tak odmienny od tego, co próbowało przemycać DC. Oczywiście po tej stronie komiksowo-filmowego światka Wonder Woman zrobiła to wcześniej i lepiej, ale naprawdę nietrudno Aquamana polubić. Mimo wszystkich jego niedociągnięć.

Fabuła jest bardzo prosta, by nie rzec - prostacka. Aquaman/Arthur jest mieszanką człowieka z powierzchni i mieszkańca Atlantydy. Jego matka to królowa - zgładzona za fakt spółkowania z "powierzchniowcem". Jego młodszy brat Orm jest pełnokrwistym księciem, więc zagarnia tron. Ludzie zatruwają oceany, więc Ormowi marzy się wojna totalna. Arthur "nie jestem królem" Curry musi więc obalić brata, w czym pomóc mu ma mityczny trójząb dawno pożegnanego króla Atlana. I jest jeszcze ruda księżniczka Mera, którą poślubić ma Orm, ale wiadomo co z tego wyniknie. I jest doradca obecnego króla potajemnie wspierający Aquamana. Scenariusz nie zaskoczy nikogo, kto ma choć ćwierć wyobraźni. Kolejne fabularne punkty odpalane są z precyzją, jakby według instrukcji. Bohaterowie muszą coś stracić, by coś zyskać. A, no i w tym wszystkim jest jeszcze kawałek origin story. I trwa to prawie 2 godziny 20 minut. Dużo tego.

Pozwólcie, że jeszcze trochę ponarzekam - pokazana w zwiastunach i od razu pochwalona przez fanów komiksów postać Czarnej Manty ma w zasadzie tylko dwie sceny, a jej motywacja (w założeniu pełna emocji i rozbudowana) wypada strasznie blado. Relacja Mery i Arthura mogłaby mieć więcej czasu na rozwinięcie się, szkoda też, że scenariusz jakby zapomniał, że obie te postacie poznały się rok temu. Wszystkie sekwencje, które mają na celu wyciszyć widza i pogłębić postacie mocno odstają od reszty, odmładzanie postaci granych przez Nicole Kidman i Temuerę Morrisona to poziom niewiele lepszy od usuwania wąsów Supermana... No jest tego trochę. Na szczęście dotarliśmy do miejsca, w którym zupełnie naturalnie można wstawić "ale".

Aquaman to komiksowe widowisko pełną gębą. Film ma dobre tempo i dostarcza naprawdę sporą dawkę zdrowej rozrywki. Jest zabawnie, jest dynamicznie, jest kolorowo. O, jak jest kolorowo. Przynajmniej połowa filmu dzieje się pod wodą i wtedy Aquaman dostaje, hm, skrzydeł? Raczej płetw. Łatwo pozwolić sobie na skojarzenie obrazów i motywów z tego filmu z innymi (jest tu Czarna pantera, Thor, Indiana Jones, Zaginiony świat, nawet odrobina ostatniego Ant-Mana oraz sporo motywów z gier komputerowych), ale ten poplątany miszmasz elementów broni się bez większych problemów.

Postać grana przez Jasona Momoę to twardziel, wymiatacz i prawdziwy heros. Trzeci akt to taka cudowna rozwałka, że trudno się nie uśmiechać od ucha do ucha. Kilka scen jest przepięknie zainscenizowanych - czy to pod kątem choreografii (pierwsza walka Nicole Kidman, demolka na Sycylii), czy pod kątem czysto wizualnym (spotkanie z Otchłańcami 10/10). James Wan wie, jak sprawić, by rzeczy na ekranie prezentowały się bardzo dobrze. I to wystarcza, wszak jest to adaptacja komiksu. Durnowata, banalna, efekciarska.

Aquaman pod wieloma względami przypomina Venoma. Jest to film mocno niedoskonały, ale ze sporym ładunkiem czystej frajdy. James Wan jednak stworzył produkcję spójną stylistycznie i trzymającą dosyć równy poziom przez większość czasu trwania seansu. Jeśli tylko macie ochotę popatrzeć, jak umięśniony koleś w sympatyczny sposób okłada przeciwników po buziach, a nad fabularne niuanse przedkładacie tłuste CGI, to mogliście trafić dużo gorzej. 6 i pół rekina na 10.

PS Tak, mamy tu coś na wzór rzeczy z poniższego obrazka i jest to dobre.

fsm
20 grudnia 2018 - 12:58