Netflix straszy - recenzja serialu Nawiedzony dom na wzgórzu - fsm - 4 stycznia 2019

Netflix straszy - recenzja serialu Nawiedzony dom na wzgórzu

Bardzo lubię horrory, ale do tej pory serialowe wersje straszenia traktowałem jako te gorsze. Filmy straszą świetnie. Gry również. Książkowe straszenie zależy w dużej mierze od wyobraźni czytelnika, ale też nie jest z tym źle. Horrory w odcinkach nigdy mnie do siebie w pełni nie przekonały (ale może to trauma po obejrzeniu trzeciego epizodu Z archiwum X, tego ze zjadającym wątroby Toomsem?), aż do teraz. Nawiedzony dom na wzgórzu to prawdziwa perełka i jeden z najlepszych seriali 2018 roku. Ten tekst pojawia się ze sporym opóźnieniem do reszty recenzji, więc pozwolę sobie na lekkie spoilerowanie.

Nawiedzony dom na wzgórzu jest adaptacją wydanej w 1959 toku powieści Shirley Jackson - książki nie czytałem, znam jedynie drugą filmową jej wersję (Nawiedzony z 1999 roku z Liamem Neesonem i Catheriną Zeta-Jones - ujdzie). Moje zetknięcie z historią prawdziwego złego domu było pozbawione bagażu i określonych oczekiwań. Słyszałem jedynie, że serial jest świetny i miałem nadzieję, że się nie zawiodę. Bogowie horroru spełnili moje nadzieje - The Haunting of Hill House jest świetnie napisany, świetnie zagrany, zaskakujący, niepokojący i w kilku momentach całkiem straszny.

Rodzina Crainów przeprowadza się dużo częściej, niż inni. Rodzice kupują stare domy, remontują i sprzedają z zyskiem. Dzieciaki starają się bawić przy tym jak najlepiej, do towarzystwa mając samych siebie - a jest ich aż piątka. Poznajemy ich, gdy wraz z mamą i tata wprowadzają się do owianego złą sławą Hill House, są lata 80-te. Ale poznajemy ich też jako dorosłych ludzi, którym daleko do beztroskich stworków sprzed lat. Hill House był bowiem miejscem CZEGOŚ STRASZNEGO.

Nawiedzony dom na wzgórzu ogląda się jak 10-godzinny film - Mike Flannagan stworzył serial i wyreżyserował wszystkie odcinki, co zagwarantowało realizację spójnej wizji przez cały sezon. 10 odcinków prezentuje historię w sposób poszatkowany chronologicznie, wszystkie tajemnice ujawniane są stopniowo, a czasowemu zaburzeniu widz zawdzięcza co najmniej kilka zasłużonych "ahaaaaaaa" i "wooow". Prym wiedzie tu odcinek piąty, skupiający się na najmłodszej członkini rodziny Crainów - Nellie. Finał tego epizodu pokazuje, że tym światem rządzą zupełnie inne zasady, niż się spodziewaliśmy. Były ciary.

Flannagan poświęca ogromne fragmenty opowieści poszczególnym postaciom - widzowie dobrze poznają wszystkich członków rodziny i dowiedzą się, w jaki sposób wpłynęło na nich kilka tygodni mieszkania w nawiedzonym domu. Historia jest przy tym zamknięta i w finale rozwiązuje w zasadzie wszystkie wątki. Samo zakończenie jest słodko-gorzkie, momentami nawet wzruszające, co stanowi miły kontrast i oddech po tych wszystkich okropieństwach dziejących się wcześniej. Bo było ich sporo - klasycznym jump-scare'ów jest niewiele. Zamiast tego twórcy wolą sygnalizować niepokojące rzeczy gdzieś z boku kadru, rozmazane, nieoczywiste, widoczne dopiero na drugi rzut oka. Traktują widza jak równego sobie partnera, któremu nie trzeba wszystkiego podawać na tacy. Bardzo miłe podejście.

Podstawa każdej produkcji (poza scenariuszem) - aktorstwo, scenografia, zdjęcia, muzyka i garstka efektów gore i CGI - stoi na należycie wysokim poziomie. Realizacja pod każdym względem jest na piątkę. O sile Nawiedzonego domu na wzgórzu stanowi to, że jest to w równej mierze horror o duchach, co skomplikowany rodzinny dramat. To, jak widz odbierze ten serial, zależy od niego samego. Najważniejsze jest to, że ta produkcja bez wątpienia należy do jednych z najlepszych "Netflix Original Series". Polecam!

fsm
4 stycznia 2019 - 11:13