Czytanie o albumach, które wywołują kontrowersje, jest ciekawe. Tym ciekawsze, im mniej emocjonalnie zaangażowany w twórczość zespołu jest czytelnik. Pisanie o takich dziełach też jest interesujące. Szósty album Anglików z Bring Me The Horizon - amo - jest właśnie taką płytą. Podzielił słuchaczy, udobruchał krytyków i zapewne wyśmienicie się sprzeda. A dlaczego? Bo jest przystępny i popowy, podczas gdy początki zespołu to darcie gęby i mocarne riffy. A ja, jako ktoś mało zaangażowany emocjonalnie, na to - sprawdzam!
BMTH poznałem względnie niedawno, bo trochę ponad rok temu. Byłem świadomy istnienia zespołu, ale wizerunek emo-chudzielców, co nie potrafią śpiewać, do mnie nie przemawiał. Przyznaję jednak, że album Sempiternal pokazał fajną równowagę między mocnym graniem, a spokojniejszą, nieco elektroniczną stroną muzyki. Młodszy That's the Spirit jeszcze wyraźniej skręcił w kierunku krainy łagodności. Trzy poprzednie płyty mnie nie obchodzą, a ta nowa, amo, mnie zaskoczyła. Pozytywnie.
Chłopaki przez ostatnie miesiące informowali, że nowy album będzie inny od pozostałych, że będzie swego rodzaju eksperymentem i nie wpasuje się w gusta wszystkich fanów. Tego typu ładne zwroty ostatnio najczęściej oznaczają "będziemy grać lżej i w innym stylu". Amo jest dokładnie takie - lżejsze i w innym stylu, ale da się tu bez problemu wychwycić trochę rockowego mięsa.
Na zestaw 13 nowych kompozycji składa się 6 utworów stanowiących naturalną ewolucję tego, co Bring Me The Horizon prezentowali na ostatnich dwóch albumach, 3 takie małe formy muzyczne, swego rodzaju przerywniki, 1 świetny i naprawdę inny utwór i 3 popowe piosenki dla fanów ładnych brzmień. Ten ostatni element wywołuje najwięcej zgrzytów - in the dark każe podrapać się po głowie (ale prowadząca utwór gitara nie pozwala uciec z krzykiem), medicine podbija listy przebojów i jednocześnie wymusza zastanowienie się, czy to na pewno jeszcze ten sam zespół, a mother tongue już po prostu jest innym zespołem. Taki, który chciałby konkurować z Edami Sheeranami i Maroonami Five'ami tego świata. Nie. To polecam omijać.
Przerywniki robią robotę - piosenkowe intro czaruje wysokim wokalem i nagromadzeniem warstw w drugiej połowie utworu, ouch sobie po prostu jest i jest OK, a fresh bruises pulsują mrokiem przez dobre 3 minuty. Za największą gwiazdę amo robi utwór nihilist blues z gościnnym występem Grimes - drapieżny, elektroniczny, z fantastycznym breakdownem, zostający w głowie na długo po zakończeniu odsłuchu. Jeśli BMTH mieliby grać zupełnie inaczej, niż dotychczas, to jest kierunek, jaki powinni obrać. Pozostałe 6 numerów to bardzo solidna robota mieszcząca się w worze z alternatywnym rockiem. Fani tych zdecydowanie cięższych brzmień nie mają tu zbyt dużo do odkrycia - fragmenty wonderful life i ostatnie 10 sekund cudownie ironicznego heavy metal to wszystko, na co mogą liczyć. Ale zarówno MANTRA (jedyny tytuł pisany dużymi literami), jak i sugar, honey, ice & tea, why you gotta kick me when i'm down i finałowy i don't know what to say - orkiestrowy, z soczystą solówką, napisany na cześć zmarłego przyjaciela, potrafią sprawić słuchaczowi mnóstwo frajdy. I są przy tym cholernie chwytliwe.
Bring Me The Horizon, jak już zdążyłem się zorientować, ciągle mieli trochę pod górkę. Zaczynali jako deathcore'owcy, ale byli pozerami w oczach fanów Napalm Death i innych starych szarpidrutów. Potem "się sprzedali" szukając nowej drogi, a teraz - z popowym amo - mogą sobie podać rękę z, tfu!, Justinem Timberlake'iem (któremu należy się szacuneczek, tak swoją drogą). Więc ciągle źle. A mimo wszystko dają radę, krytycy oceniają kolejne albumy coraz lepiej i jakoś się to kręci. Pozytywnie zaskoczyło mnie amo - połowa płyty jest świetna, 1/4 solidna i tylko 1/4 do wymiany. Ten album jest wszystkim tym, czym chciało być One More Light Linkin Park, ale się to wtedy nie udało.