Witajcie gracze. Cieszę się, że mamy kolejną okazję do tego, aby podyskutować o ogrywanych przez nas produkcjach. Dajcie znać co też ostatnio absorbuje waszą uwagę. Jeśli chodzi o mnie, to udało mi się przejść Muv-Luv Unlimited i zobaczyć w nim wszystkie zakończenia. Z moich przewidywań dotyczących scenariusza tej japońskiej visual novel nie sprawdziło się praktycznie nic. Najważniejsze jest jednak to, że Takeru i bohaterowie dali mi mnóstwo powodów do śmiechu i na pewno do nich jeszcze kiedyś wrócę przy okazji Muv-Luv Alternative.
W ten weekend zamierzam kontynuować swoje przygody w The Last of Us, Final Fantasy XI i Fire Emblem. Szerzej o moch postępach przeczytacie w dalszej części tekstu.
The Last of Us - Szalony Bill
Informacje Platforma: PS3 Producent: Naughty Dog Data wydania: 14 czerwca 2013r. Gatunek: Przgodowa gra akcji, survival horror |
Powoli i do przodu. Tak w skrócie mógłbym określić swoje czwarte zmagania w jednym z najlepszych tytułów obecnej dekady. W TLoU nie gram dużo. Jednak jak zwykle w przypadku tej gry ciężko się od niej oderwać i co jakiś czas muszę ją po prostu odpalić.
Epizod z Kapitolem zakończony. Joel postanawia spotkać się ze swoim bratem, który był kiedyś Świetlikiem, aby rozmówić się z nim na temat tego co ma dalej począć z Ellie. Nie jest to jednak takie proste, jakby się mogło wydawać, gdyż mieszka on bardzo daleko od Bostonu. Jedynym sposobem, żeby się do niego wybrać jest jakiś samochód a działający pojazd w tak nieprzyjaznym świecie to prawdziwy rarytas. Brodacz wpada więc na pomysł, aby odwiedzić starego znajomego, który jest mu dłużny przysługę. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że Bill, bo tak ma na imię ów jegomość, jest paranoikiem, który zabarykadował się w mieście, w którym samotnie mieszka i wszędzie porozmieszczał pułapki, które mają odstraszyć nie tylko wszystkich zarażonych, ale również zwykłych intruzów.
Prawie zapomniałem jak bardzo lubię tego wariata. Wystarczy zobaczyć sceny, w których Ellie wymienia uprzejmości z Billem, żeby zrozumieć jak bardzo scenarzyści strzelili w dziesiątkę z tym bohaterem.
Wraz z postępami w fabule rośnie tez trudność samej gry, bo o ile na początku dało się jeszcze wyeliminować znienacka jakiegoś klikacza, tak teraz trzeba z nimi walczyć już w otwartej walce a nie jest to wcale takie proste, gdy zaczynamy wszystko od nowa i nie nauczyliśmy się jeszcze zdolności pozwalającej na wyrwanie się z ich śmiertelnego uścisku za pomocą skonstruowanego wcześniej ostrza. Zresztą używanie ich na tych przeciwnikach to wcale nie taki dobry pomysł, jeśli chcemy mieć dostęp do zasobów skrywanych za zamkniętymi drzwiami, które można otworzyć tylko pomocą tych właśnie ostrz. O ile na niższych poziomach trudności nie stanowiło to większego problemu, tak teraz muszę się długo zastanawiać czy chcę się pozbyć wrogów czy przejść obok, niezauważony, i zdobyć cenne surowce wymagane do rozwoju postaci.
TLoU zaczyna powoli pokazywać swój survivalowy pazur. Dlatego bardzo cieszę się, że Bill podarował mi strzelbę, z którą można sobie poczynać znacznie śmielej w otwartych starciach z zarażonymi.
W dalszym ciągu jestem jednak w pierwszym etapie fabuły, więc jeszcze sporo zabawy z klikaczami przede mną i na pewno nie skończę z tą produkcją w ten weekend.
Final Fantasy XI - Z wizytą u sąsiadów z San d’Orii i Bastoku
Informacje Platforma: PC Producent: Square Data wydania: 17 września 2004r. Gatunek: MMORPG |
Pierwszy miesiąc z Jedenastką już za mną. Wreszcie udało mi się odwiedzić pozostałe dwie lokacje startowe w grze.
Zanim to się jednak stało musiałem wpierw przeprawić się statkiem przez ogromne morze. Pierwsza wyprawa nie należała do najlepszych, bo na mój statek napadli piraci i zostałem zmasakrowany przez armię szkieletów. Drugą przeprawę wspominam już znacznie lepiej. Schowałem się do kajuty kapitańskiej i udawałem, że nie istnieje. Za drugim razem nikt nie napadł na naszą łajbę, ale wolałem nie ryzykować. Rejsy nie są darmowe, więc lepiej nie tracić niepotrzebnie tych kilku odłożonych gilów. Lepiej spożytkować je na zakup nowych czarów, magicznych map i teleportacje oszczędzające sporo czasu podczas eksploracji świata gry.
Nigdy nie zapomnę tych wszystkich graczy, których spotkałem z portach w Mhuarze i Selbinie, bo chyba pierwszy raz poczułem się częścią czegoś wielkiego.
Zaopatrzyłem się w niezbędne mapy i wyruszyłem w nieznane. Z początku nie łapałem się gdzie w ogóle jestem i jak dotrzeć do San d’Orii i Bastoku. Raz polazłem nawet do jakiejś jaskini, do której nie miałem mapy i nie widziałem jak z niej wyjść, ale co się odwlecze, to nie uciecze.
W znalezieniu tej właściwej drogi pomógł mi ekran z mapą świata, pokazujący który region jest zajęty przez dany naród. Dzięki niej można podejrzeć nie tylko aktualnie odwiedzoną lokację, ale także lokacje bezpośrednio z nią sąsiadujące. Od tego punktu poruszałem się jak po nitce do kłębka.
Nie przejąłem się nawet tym, że gdzieś na drodze wyskoczył na mnie jakiś unikatowy potwór i zabił dwoma ciosami. Musiałem znowu zaczynać swoją wędrówkę od portu w Selbinie. Tym razem jednak nie natrafiłem na większe nieprzyjemności. Gdy dotarłem do lasu Ronfaure przywitała mnie jedna z najlepszych kompozycji muzycznych Nobuo Uematsu. Wcale się nie dziwię, że fani Final Fnatasy XI prosili o to, aby grać im ten kawałek na weselu, bo japoński kompozytor udowodnił nim znowu dlaczego jest równie ważny dla serii Final Fantasy co jej twórca, Hironobu Sakaguchi.
Potem było już tylko lepiej. Moim oczom ukazało się w końcu królestwo San d’Orii i strasznie pozazdrościłem wszystkim graczom, którzy zaczęli w nim swoją przygodę ze światem Vana’diel. Chyba już nigdy nie wyrzucę z głowy tych trąbek.
Szybko uporałem się z wyeliminowaniem okolicznego orczego watażki, którego podkomendni napadali na tubylców i udałem się w podróż do Bastoku. Z początku poszedłem nie tam gdzie trzeba, ale gdy tylko dotarłem do północnego Gustabergu wiedziałem, że jestem tam gdzie powinienem. Wtedy też usłyszałem jedną z najwspanialszych melodii nie tylko w samym Final Fantasy XI, ale w historii tego japońskiego cyklu. To jest właśnie ta magia Final Fantasy, której nie czułem od dawna.
Misja w Bastoku już nie była taka prosta. O ile udało mi się dotrzeć do kopalni wskazanej przez windurtańskiego konsula i znaleźć dziwny okręg na ziemi, tak gdy przeniosłem się na pole walki zostałem szybko sprowadzony do parteru przez dwóch bossów, którzy stanęli naprzeciwko mnie. W poradniku przeczytałem, że pokonanie ich solo wymaga czterdziestego poziomu. Mam postać na trzydziestym drugim poziomie, więc ta informacja podcięła mi trochę skrzydła. Biały mag nie mógł zbyt wiele zdziałać w tym starciu, więc zacząłem już liczyć w głowie dni, które spędzę na jego levelowaniu.
Tak na wszelki wypadek udałem się do portu W Mhaurze, bo tam zawsze pod kryształem teleportacji zbiera się sporo osób, usiadłem na poboczu i zaznaczyłem sobie, że szukam graczy do pomocy. Gdy jakiś przechodzień zaczął sprawdzac jakim noobem jestem szybko z nim zagadałem, ale niestety nie miał dla mnie czasu. Z drugim graczem poszło mi już znacznie lepiej. Gdy wyjaśniłem mu, że jeden boss obił mi facjatę zaoferował pomoc. Szybko przenieśliśmy się we wskazane miejsce i zanim walka zaczęła się na dobre moi prześladowcy wyzionęli już ducha.
W ten sposób awansowałem na trzecią rangę z dziesięciu i pierwszy raz stworzyłem drużynę z innym graczem. Teraz chcę więcej.
Fire Emblem - Taktyk wciągający jak bagno
Informacje Platforma: GBA Producent: Intelligent Systems Data wydania: 16 lipca 2004r. Gatunek: Rpg taktyczny |
Dobrze, że zakończyłem swoją przygodę z Muv-Luv. Dzięki temu znalazłem więcej czasu na Fire Emblem i odpłynąłem. Pierwsza faza tego taktycznego rpga skupiła się na postaci Lyndis. Większość jej misji przypominało jednak bardziej samouczek ukazujący możliwości systemu oraz poszczególnych klas postaci. Dopiero gdy historia skupiła się na Eliwoodzie, który poszukuje zaginionego ojca fabuła nabrała tempa. Gdy te dwie ścieżki połączyły się w jedną całość mogłem wreszcie poczuć kwintesencję tego, czym tak naprawdę jest Fire Emblem. Nie dość, że dopiero w dalszej części historii otrzymujemy dostęp do najlepszych klas postaci a do naszej drużyny dołączają najpotężniejsi sprzymierzeńcy, to sam scenariusz nabiera rumieńców i teraz siłą trzeba odciągać mnie od taktyka Nintendo.
Spodziewałem się tego, że ta gra może być dobra, ale nie spodziewałem się tego, że zagram w jedną z najlepszych gier taktycznych w swoim życiu. Niby jest to piętnastoletni klasyk, którego oprawa audiowizualna to skamielina przy takich chociażby XCOMach, ale te ostatnie nie oferują zbyt wiele w kwestii fabularnej a bohaterowie, którzy w nich występują to zwykłe awatary pozbawione osobowości.
Ci z Fire Emblem mają swoje przekonania, ambicje, nie wszystko im się zawsze udaje, czasami są wręcz bezradni wobec wydarzeń rozgrywających się na ekranie, ale dodają sobie nawzajem otuchy w najtrudniejszych chwilach i pomagają przy realizowaniu postawionych wcześniej celów. Naprawdę czuję, że gram kimś, komu mogę kibicować. Ciekawi mnie co się z nimi dalej stanie, podczas gdy wiele innych gier taktycznych traktuje ten element po macoszemu, skupiając się jedynie na walce, nowych zdolnościach i uzbrojeniu.
Teraz zrobiła się z tego zagmatwana intryga polityczna, pełna zdrady, podstępu, miłości oraz nienawiści, z potężną magią i smokami w tle. W ten weekend jest to zdecydowanie mój gamingowy priorytet. Minęło trochę czasu odkąd skończyłem ostatnio jakśą grę Nintendo. Tytuł wyprodukowany przez Intelligent Systems przypomniał mi jednak jak wiele straciłem.
Do następnego razu. Życzę Wam wszystkim udanego weekendu, oczywiście nie tylko przy grach.