Quentin Tarantino to dla wielu król kinematografii. A w najgorszym razie książę. I jako taki ma niewątpliwy związek z baśniami. Wymyślne, na swój sposób bajkowe historie amerykański reżyser opowiada od niemal 30 lat, ale do tej pory nie odjeżdżał za bardzo w sferę niesamowitą. Pewnego razu... w Hollywood jest najbardziej baśniowym filmem Tarantino, paradoksalnie być może dlatego, że scenariusz stoi tak blisko prawdziwych wydarzeń.
Przed premierą filmu największe kontrowersje wzbudzał sam temat - papież rozrywkowej przemocy i mistrz ciętych dialogów ma zająć się rodziną Charlesa Mansona mordującą ciężarną Sharon Tate i jej przyjaciół? Czy to się godzi? Potem okazało się, że bohaterami filmu będą drugiej świeżości gwiazda srebrnego ekranu i jej dubler. Czy da się to połączyć sensowną całość? Odpowiedź: da się, ale trzeba być Quentinem Tarantino.
Pewnego razu... to potężny film, wielowątkowy, rozbudowany, popisowo nakręcony, trwający aż 2 godziny 40 minut (ta ostatnia informacja zresztą nie powinna dziwić - Tarantino w swojej karierze ma tylko dwie produkcje trwające mniej niż 2 godziny: Wściekłe psy i pierwszego Kill Billa). Tak na dobrą sprawę wszystkie jego dzieła są takie, ale najnowsza produkcja wygląda trochę inaczej, brzmi trochę inaczej i odbiera się go trochę inaczej. Fabuła rozpędza się przez cały film, ślizgając się po wątkach i epizodach (mamy tu takie cuda, jak retrospekcja w ramach retrospekcji, wstawione tylko po to, by lepiej zabrzmiała puenta wypowiadana przez Brada Pitta), rysując dosyć sielankowy obraz Hollywood pod koniec lat 60-tych, bo w końcu dojechać do wielce satysfakcjonującego finału.
Słyszałem opinie, że wspomniana droga do finału bywa nudna. Że nie do końca wiadomo, po co to wszystko jest tu pokazywane. Ja mam wrażenie, że Pewnego razu... w Hollywood zyska dużo więcej po kolejnych seansach. Im więcej myślę o filmie po jego obejrzeniu, tym bardziej mi się podoba. Doceniam wszystkie smaczki, cieszę się z niewielkiej dozy komedii w gotowym dziele (dzięki czemu te momenty, które są zabawne trafiają dużo lepiej) i z podziwem wspominam kreacje DiCaprio i Pitta. Panowie zbudowali na ekranie bohaterów z krwi i kości, których męska, podparta relacją pracodawca-pracownik, przyjaźń to klucz do całej historii. Co oczywiście nie oznacza, ze np. Margot Robbie jest jakaś gorsza. Jest jej po prostu dosyć mało - to zdecydowanie jest rola drugoplanowa.
Tarantino nie byłby sobą, gdyby nie nawiązał do dzieł swoich i cudzych, nie zatrudnił masy kolegów i koleżanek (ale synów i córek kolegów i koleżanek), nie oprawił wszystkiego adekwatnym soundtrackiem. To wszystko, za co kocha się tarantinowskie kino, jest tu obecne. Reżyser nakreślił swoim wulgarnym piórem laurkę dla nieistniejącej już Fabryki Snów. Hollywood w 1969 roku było zupełnie innym miejsce, niż teraz - to m.in. stąd bierze się to silne poczucie baśniowości (które zresztą potrafi przeistoczyć się w mrożącą krew w żyłach opowieść nie stojącą wcale tak daleko od... Resident Evil VII).
Jestem fanem filmów Quentina Tarantino, odkąd jako zbyt mały dzieciak obejrzałem Pulp Fiction. Pewnego razu... w Hollywood świetnie wpisuje się w poetykę tarantinowskiej twórczości, nie odstaje ani na minus, ani na plus. Fakt, nie jest to dynamiczna historia o zemście, a zapadających w pamięć tekstów jest trochę mniej, co może wywołać u niektórych zawód. Ale to wszystko, co zostało w gotowym dziele umieszczone, to efekt wielkiej miłości do kina i chęci zarażenia nią widzów. Po raz dziewiąty. I znowu skutecznie. 8,5/10
PS Rafała Zawieruchy w roli Romana Polańskiego na ekranie dużo nie ma, ale nawet taki drobny udział Polaka w tym filmie wywołuje uśmiech, bo nie odstaje od swoich bardziej znanych kolegów.