Witam wszystkich graczy. Przed nami kolejny weekend. Na rynku pojawiły się m.in. Death Stranding i pecetowy port Red Dead Redemption 2. Nie znaczy to wcale, że nie ma wsród nas osób, które nadrabiają zaległości lub ogrywają swoje ulubione klasyki. To nieważne do której grupy się zaliczacie. I tak z chęcią przeczytam o tym, co Was aktualnie absorbuje. U mnie w dalszym ciągu krółuje Final Fantasy XIV, od którego robię sobie chwilowe przerwy, zagrywając się na Vicie w Wipeouta 2048. Życzę Wam wszystkim udanego weekendu, oczywiście nie tylko przy grach.
Final Fantasy XIV: A Realm Reborn
Gdyby ktoś na początku roku powiedział mi, że jego sporą część spędzę zagrywając się w Final Fantasy XI i Final Fantasy XIV, a więc tytuły skreślone przeze mnie dawno temu za reprezentowany przez nie gatunek MMORPGów, to bym wyśmiał kogoś takiego i kazał przebadać się u lekarza.
Miałem w planach powrót do Kingdom Hearts III i Sekiro w ostatnich tygodniach 2019r. Tymczasem przy Jedenastce znów uwierzyłem w tą japońską serię z ogromnymi tradycjami a po stu godzinach spędzonych z Czternastką coraz częściej w mojej głowie kołaczą myśli, że jest to Final, na którego czekałem od Final Fantasy XII, a więc niemal przez jedną trzecią część mojego życia.
Staram się w nim wykonywać kolejne misje fabularne. Nie jest to jednak takie proste, bo co chwila jestem odciągany od wątku głównego kolejnymi nowościami serwowanymi mi przez twórców tej gry.
Przyłączyłem się do kompanii reprezentującej moją ojczyznę, więc teraz za wszystko co robię otrzymują specjalne punkty, które mogę u niej wydawać aby awansować postać na wyższą rangę lub w celu pozyskania jakiegoś unikatowego ekwipunku.
Dzięki temu otrzymałem dostęp do swojego osobistego chocobo a po rozmowie z koleżanką wykonałem misję, dzięki której mój wierny druh służy mi nie tylko jako środek transportu, ale również jako kompan w walce i tu twórcy przeszli już samych siebie, bo w odróżnieniu od jedenastkowych trustów, które miały z góry nakreślone profesje i zestawa umiejętności tutaj my sami decydujemy o roli naszego podopiecznego.
Kolejną nowością okazały się misje w trybie PvP i o ile walka jeden na jeden z innym graczem nie zrobiła na mnie specjalnie jakiegoś wielkiego wrażenia a w bitwie czterech na czterech graczy nie udało mi się nawet wziąć udziału, tak już starcie, w którym bierze udział naraz siedemdziesięciu graczy to było zdecydowanie to. Nie pytajcie się mnie co się tam działo, ale działo się dużo i to przez bite dwadzieścia minut.
W takich walkach gracze zdobywają odrębne doświadczenie i odznaki, które mogą następnie przeznaczyć na kolejne niedostępne w żaden inny sposób przedmioty.
Dzięki zaliczaniu kolejnych misji fabularnych otrzymałem także możliwość wynajęcia własnego sługi, który przetrzyma za nas przedmioty, nie mieszczące się nam już w ekwipunku. Możemy mu również zlecić dyspozycję sprzedaży przedmiotów na rynku, na którym jak zwykle panują iście złodziejskie ceny. Od tej niechlubnej reguły są na szczęście wyjątki. Gdy sam już coś wystawiam na sprzedaż to robię to raczej po najniższych cenach.
Niskopoziomowe instancje nie były jakoś specjalnie męczące a lochy, które przemierzałem z innymi mieszkańcami Eorzei nie sprawiały mi żadnych kłopotów. Pierwszy kłopot miałem dopiero wtedy gdy nie mogąc się doczekać graczy do jednego takiego lochu fabularnego tak zapraszałem do wspólnej bitki graczy z całego świata, że skończyło się na tym, że robiliśmy go bez healera i mogę dodać jedynie, iż był to istny hardkor. Lubię tankować w FFXIV, ale próba ukończenia lochu bez gracza, który potrafi leczyć lub ożywiać to samobójstwo.
Pisałem wcześniej, że walka w ostatnim MMORPGu Square Enix nie należy do najtrudniejszych, ale cofam to, bo w jednym z nich przeżyłem z innymi graczami istny koszmar. Jeden sub-boss masakrował nam całą ekipę a ja zastanawiałem się czemu ginę w pewnym momencie po jednym jego ataku? Tyle razy przy nim zginęliśmy, że jeden poirytowany gracz zostawił naszą drużynę i uciekł. Gdy już zaczynałem powiątpiewać w moje umiejętności tankowania inny grac wyjaśnił nam, że ten oponent używa zaklęcia Doom a jak wiadomo graczom, którzy mieli kiedykolwiek styczność z serią Final Fantasy oznacza ono naszą niechybną śmierć. Jedynym sposobem na przeżycie w takim przypadku było dobiegnięcie do jednego z paneli podłogowych, które dawały nam tymczasową ochronę. Nigdy wcześniej nie najadłem się tyle strachu. Walka końcowa w tym lochu była ukoronowaniem naszych starań i uporu w dążeniu do celu. Po raz pierwszy dostrzegłem jak wielka jest różnica między Jedenastką a Czternastką w tej kwestii.
W MMO Squaresoftu walka przypominała jeszcze bardzo walki turowe z wcześniejszych odsłon Final Fantasy i toczyła się niemal w miejscu, natomiast w tym starciu musiałem być w ciągłym ruchu. Tak więc ganiałem się z bossem po całej planszy, starając się unikać ataków jego pomagierów, którzy mieli ogromny zasięg. Moi towarzysze rozbijali płotki i zajmowali się w tym czasie leczeniem, więc jakoś daliśmy radę.
Udało mi się także zakończyć wątek poboczny gildii gladiatorów, dzięki czemu gram teraz jako paladyn. Ewolucja klasy postaci jest wymagana dla każdego gracza pragnącego mierzyć się z graczami z całego świata w starciach PVP. Daje tez dostęp do nowych umiejętności oraz odrębny wątek przeznaczony dla tej konkretnej klasy.
Klas i profesji jest w Final Fantasy XIV zresztą tyle, że ich gruntowna analiza zajęłaby miesiące jeśli nie lata. W pierwszej odsłonie Final Fantasy wybieraliśmy jedną z kilku dostępnych profesji głównym bohaterom i musieliśmy się liczyć z konsekwencjami naszych wyborów do końca gry. W FFIII poszerzono ich katalog i mogliśmy je zmieniać w dowolnym momencie. W FF Tactics każda z nich doczekała się szeregu przypisanych im zdolności, natomiast każda profesja lub klasa postaci w Final Fantasy XIV ma własne zadania poboczne a ostanie z nich odblokowujemy dopiero, gdy stajemy się ekspertem w konkretnej dziedzinie (alchemik, górnik, botanik itd.).
Jedną z bardzo przydatnych umiejętności w Czternastce jest wtapianie materii w ekwipunek w celu zwiększenia jego efektywności. Możemy to zrobić u dowolnego mistrza materii za odpowiednią zapłatą, ale gdzie wtedy byłby fun z gry? Po wykonaniu jednej z misji jeden z zaprzyjaźnionych goblinów uczy nas tej przydatnej techniki i od tej pory sami możemy konwertować dowolną część ekwipunku w materi, jeśli używaliśmy go wcześniej odpowiednio długo. I tu jak bumerang wracają profesje w tej japońskiej produkcji, bo i owszem możemy włożyć materię w dowolny element ekwipunku, ale tylko wtedy jeśli jesteśmy biegli w przyporządkowanej mu profesji. Alchemik nie włoży materii do dowolnego miecza, bo potrzebny jest do tego wykwalifikowany kowal. Jeśli chcemy przyozdobić nią tarczę, to musimy najpierw stać się dobrym zbrojmistrzem. Alchemik potrafi natomiast zaklinać czarodziejskie grimuary, z których korzystają między innymi arkaniści i tak cały przepotężny system rozwoju postaci w Final Fantasy XIV tworzy jeden ogromny system ściśle powiązanych ze sobą naczyń.
W FFXIV jest co robić. Cokolwiek to będzie, będę to robił jeszcze długo, bo polubiłem Eorzeę. Jeden z moich kolegów pytał się mnie niedawno po co wybrałem sobie jako bohatera małego lalafella? Jak to po co? Żeby gracze, z którymi oczyszczę za chwilę jakiś loch głaskali mnie po głowie i przytulali się do mnie. Proste. MMORPGi to nie tylko hejt, ale również i te przyjemne chwile a tych seria Final Fantasy dostarczyła mi sporo.
Wipeout 2048
Wipeout na Vitę to jedyna gra, nie licząc FFXIV, do której potrafię przysiąść na dłużej niż na kilka minut. Jasne, że udało mi się przejść Resident Evil 3 dwudziesty szósty raz, ale to już przeszłość a do jego odświeżonej wersji jeszcze daleka droga. Wypada więc zająć się tym, co jest w zasięgu dłoni a te bolą mnie bardzo od zaliczania kolejnych wyzwań w tym świetnym futureracerze.
Niedawno zaliczyłem cały dodatek Wipeout HD, więc obecnie skupiłem się nad drugim z nich, zatytułowanym Fury. Niby jest to samo co na PS3 (te same trasy i wyzwania) i tak w zasadzie jest z jednym małym wyjątkiem. Nowa ścieżka dźwiękowa jest o lata świetlne za tą z wersji gry na stacjonarnej konsoli Sony. Za te nowe bezpłciowe kawałki już na starcie obniżyłbym ocenę, gdyby to była recenzja. Jedno Tokyo od Stanton Warriors z wersji gry na duże konsole jest lepsze od całej ścieżki dźwiękowej skomponowanej dla przenośnego Wipeouta.
Do pozytywów zaś należy zaliczyć grafikę. Jestem pod wielkim wrażeniem oprawy graficznej Wipeouta 2048 na Vicie, bo tytuł wygląda niemal tak dobrze jak w oryginalnej wersji na PS3.
W dalszym ciągu możemy ścigać się po dobrze znanych trasach (nie dotyczy Sebenco Climb, której nie cierpię). Do dyspozycji mamy wyścigi, turnieje, czasówki, strefy, detonatora, pojedynek strefowy, a więc wszystko to, co uczyniło Wipeouta HD Fury jedną z najlepszych wyścigówek ubiegłej generacji.
Wciąż jest to też jedna z najbardziej skillowych produkcji dostępnych na ryku, więc jak ktoś szuka wyzwania lub lubi wyrywać sobie włosy z głowy po dostaniu dwoma Quake’ami w dziesięć sekund i utracie czołowej lokaty na ostatnim okrążeniu wyścigu to bardzo polecam. Wyścigi na najniższych klasach prędkościowych są jeszcze do wytrzymania. Sprawa ma się zupełnie inaczej podczas oblatywania klasy Phantom, która zmusi nas do zmiany starych przyzwyczajeń. Próba wzięcia zakrętów na pełnym gazie skończy się wypadnięciem naszego pojazdu z trasy i pożegnaniem się z nadziejami na zdobycie złotego medalu.
Szkoda, że Sony postarało się o to, żeby kolejne Wipeouty się już więcej nie ukazywały. Wcale im się jednak nie dziwię, skoro w innych tytułach Sony większość graczy może poczuć się jak superbohater, bóg albo troskliwy ojciec. Grając w Wipeouta zaliczy najwyżej zderzenie ze ścianą przy zawrotnej prędkości przekraczającej setki kilometrów na godzinę.