Recenzja płyty Deftones - Ohms. Sukces po raz dziewiąty - fsm - 2 października 2020

Recenzja płyty Deftones - Ohms. Sukces po raz dziewiąty

Tydzień temu premierę miał dziewiąty album grupy Deftones. Płyta Ohms to 10 premierowych utworów, które w części negują eksperyment, jakim był poprzedni album, a ich głównym zadaniem jest udowodnienie tezy, że kwintet z Sacramento jest tak samo dobrym zespołem, jakim był 20 lat temu. Teza w dużej mierze została potwierdzona, a fani mogą zacierać łapki. Po czterech latach dostaliśmy nowe, smaczne Deftones!

Wielką siłą i jednocześnie największym grzechem Ohms jest fakt, że ten album to Deftones, które znamy i lubimy. Fantastyczna realizacja całości z wykorzystaniem świetnego wokalu Chino Moreno, tytanicznych riffów ze zbrojowni Stephena Carpentera, klawiszowych czarów Franka Delgado i stabilne jak skała sekcji rytmicznej Cunningham-Vega jest jednocześnie pozbawiona jakichkolwiek niespodzianek. Wystarczy zaznaczyć tu fakt, że niemal wszystkie recenzje zwracają uwagę na odgłos fal i mew w utworze Pompeji - bardzo fajny, ale to nie jest żadne "wow".

Myślę, że każdy zespół chciałby mieć wytkniętą taką wadę premierowego materiału - że jest na zacnym, wysokim poziomie, ale bez prawdziwych nowości, których brak nie pozwala płycie osiągnąć statusu rewelacyjnej. Pierwszym smaczkiem Ohms był utwór tytułowy okraszony ładnym wideoklipem - singiel wzięty z finału albumu to rzecz nietypowa, sam utwór też trochę odstaje od reszty. Brzmi lekko i pozytywnie, a gitarowa melodia jest echem tego, co mogliśmy usłyszeć na Gore w 2016 roku. Z kolei drugi singiel, Genesis, to pierwszy numer i przy okazji piękny, bardzo deftonesowski utwór z ładnym, klawiszowym intro, kopiącym w tyłek riffem i równowagą, o której śpiewa Moreno. Tego oczekiwałem, to dostałem, jestem zadowolony.

Pozostałe osiem utworów trzyma poziom - najsłabszy, w moim odczuciu, jest Error, który obiecuje sporo fajnym początkiem, ale refren pozbawiony wokalnego ciosu podcina mu skrzydła. Na szczęście obok jest chwalący się niemal thrashową gitarą numer Urantia, będące fajną równowagą szatana i atmosferycznego relaksu dwa utwory w samym środku płyty i szybkie, rozkrzyczane, basowe This Link is Dead (mój faworyt!) oraz Radiant City. Ohms nosi nawet znamiona muzycznej opowieści, bo są tu momenty, gdy jedna piosenka przechodzi płynnie w drugą dzięki np. klawiszowej zabawie przywodzącej na myśl soundtrack z Blade Runnera.

By Ohms się spodobało, trzeba dać mu szansę. Moje pierwsze starcie z pełną płytą było pozbawione bardzo pozytywnych emocji. Po dwóch dobrych singlach oczekiwałem płyty, która od razu złapie mnie za gardło tymczasem wszystko zlało mi się w jedną masę. Trochę jak z albumem Deftones z 2003 roku, który jest niezwykle spójny stylistycznie i pełen dobrych numerów, ale dopiero porządne, kilkukrotne przesłuchanie wszystkiego sprawiło, że zacząłem doceniać pojedyncze kompozycje. Ohms jest dla mnie echem właśnie tej płyty - zadziorne Deftones sprzed kilkunastu lat, bardzo dobrze wchodzi, ale nie jest genialne. 4 lata temu Gore oceniłem bardzo pozytywnie, ale z czasem zachwyt bardzo zmalał. Tym razem jestem ostrożniejszy.

fsm
2 października 2020 - 15:00