Witajcie gracze. Maj ledwo się zaczął, a za nami już dwa jego weekendy. U mnie w tym tygodniu króluje produkcja Rockstara. Po więcej na ten temat zapraszam do dalszej części tekstu.
Kolega długo musiał namawiać mnie na sprawdzenie ostatniego Red Deada. Namawiał, namawiał i tak w zasadzie to cieszę się, że nigdy wcześniej nie uruchomiłem produkcji autorów GTA…gdyż nie miałem do tego odpowiedniego odbiornika telewizyjnego. Przynajmniej teraz amerykańska piaskownica utrzymana w konwencji westernu wygląda tak jakby miała ręce i nogi.
Wypada też dodać, że na razie nie odpalałem trybu fabularnego. Mogę to zrobić kiedykolwiek. Zupełnie inaczej ma się sprawa z trybem sieciowym, który jest dostępny dla graczy tylko wtedy, gdy działają serwery. Dlatego też swoją przygodę z RDR2 rozpocząłem właśnie od zabawy z innymi graczami. Upijanie innych jako barman to jest to!
Pierwsze co mnie zaskoczyło w RDR Online to to, że cały ten tryb jest fabularyzowany. Tworzymy własnego bohatera, który już ma samym początku zostaje wrzucony w wir wydarzeń. Naszym celem jest pomóc pewnej kobiecie w dokonaniu zemsty na mordercach jej męża, który przy okazji odpowiadają za bezprawne wsadzenie nas do więzienia. Cała ta opowieść jest oczywiście jedynie pretekstem wprowadzającym początkujących graczy do podstawowych mechanik oraz trybów gry modułu sieciowego. Nawet wprowadzenia do ról, które są dla nas początkowo zablokowane mają jakąś fabułę. Muszę przyznać, ze przynajmniej w tym aspekcie Rockstar się postarał i nie czuję się tak, jakbym został wrzucony do wielkiego kotła z innymi graczami, z którymi trzeba rywalizować o sztabki złota, doświadczenie i dolary.
Szkoda tylko, że cały ten moduł został oparty o bezczelny grind i mikrotransakcje, w którym twórcy bezceremonialnie zachęcają wręcz gracza do zyskiwania przewagi nad innymi graczami za pomocą sztabek złota kupionych za prawdziwe pieniądze. Żenada.
Spotkałem się z wieloma ochami i achami pod adresem tego tytułu, ale niewielu wspomina o tym, że czekaliśmy niemal dekadę na nową odsłonę RDR, aby zobaczy jak twórcy tej gry bezczelnie wykorzystują assety z pierwszej części. Połowa miejscówek jest tu wzięta z oryginału. Gdy kopiuj-wklej uprawia Nintendo lub From Software, to są najgorszymi firmami w branży. Gdy coś podobnego robi Rockstar to uwaga…mamy do czynienia z grą dekady, generacji, czy wręcz z rozrywką nieosiągalną dla innych twórców gier wideo.
Dla mnie RDR2 to doskonały wręcz przykład hipokryzji graczy o rozmiarze Himalajów. Piewcy niesamowitości Rockstara tak bardzo się odkleili, że doszli nawet do takich absurdalnych twierdzeń, że jest to najlepsza gra jaka powstała, a za przykład podają takie liczby jak choćby to, że wątek główny skupia się na historii kilkunastu postaci, a podczas produkcji tytułu zostało nagranych 600 000 linijek tekstu. Nie chcę się na razie wypowiadać szerzej na ten temat. Wspomnę tylko, ze grałem w tytuły, w których historia kręci się wokół pięćdziesięciu postaci, a autorzy nagrali do chociażby takiego Umineko ponad 1 100 000 linijek tekstu.
Mogę za to napisać o braku jakiegokolwiek balansu w podstawowych trybach rywalizacji w RDR Online. Nie liczcie na uczciwą walkę z graczami, którzy nabili kilkaset poziomów w tej grze, grając w nią od daty premiery przez te kilka lat, bo tak się nigdy nie stanie. Możecie sobie strzelać do oponentów posiadających te wszystkie modyfikacje broni, najlepsze giwery, używających toniki itd. Efekt jest zawsze taki sam. Nawet gdy traficie ich kilka razy, oni nawet tego nie poczują. My zginiemy po pierwszym strzale. Już choćby to pokazuje, że Rockstar należy raczej umieścić wśród najchciwszych developerów w branży, a nie wśród najlepszych. Jeszcze niedawno grałem w Dark Souls 3 i tam przynajmniej twórcy używają downscalingu, żeby gracze mieli wyrównane szanse w pojedynkach.
Kooperacja z innymi graczami na Dzikim Zachodzie jest jeszcze ok. Tryby rywalizacji to tragedia.
Niemal każdy developer lubi chwalić się zwiększeniem rozmiarów świata gry w swoich seriach. Tak samo robił też R* (skrót pochodzi od słowa Recykling). Co to oznacza dla gracza w przypadku RDR2? Konieczność jechania na koniu przez pięć minut z punktu A do punktu B, aby ukraść jakiś wóz i jechanie na sterami tego wozu do punktu C przez kolejnych kilka minut. Takie są właśnie konsekwencje tworzenia zbyt dużych światów w grach wideo. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda, liczona w dziesiątkach minut i warta 0,08 sztabki złota, bo na tyle nasze trudy wycenili autorzy.
Gdyby nie bardzo dobry tryb kooperacji, możliwość wykonywania misji z pomocą członków naszej bandy, niesamowita grafika, klimat westernu i bardzo rzadko występujący w grach setting Dzikiego Zachodu ten tytuł też nie byłby wart mojego zachodu. Fajnie się oskórowuje te wszystkie zwierzęta, ale gdy chodzi o dostarczenie truchła rzeźnikowi, to dopóki nie wejdziemy w posiadanie wozu w naszym obozie, czeka nas koszmarny backtracking. Nie ma to jak zaimplementować do gry jakąś mechanikę, która zupełnie nie sprawdza się w praktyce i jest do tego jeszcze bardzo czasochłonna, a ktoś później rozpowszechnia bzdury, że takiej dbałości o szczegóły próżno szukać u gamingowej konkurencji. Równie dobrze mógłbym napisać, że RDR2 jest kompletnie niegrywany podczas gęstej mgły. Już lepiej wziąć udział w wyścigach konnych, w których dostajemy więcej złota i doświadczenia, albo poprosić rodziców o pożyczkę, bo nie mamy czasu na grę w RDR2, a trzeba przecież pójść na skróty i odblokować jakoś całą tą zawartość, która przyda nam się w rywalizacji z innymi.
Do RDR2 mam wyraźnie ambiwalentny stosunek. Tytuł Rockstara dobił moją konsolę, a że jej ciągłe przegrzewanie mnie irytuje, to zamówiłem już kolejną. Gdy tylko zostanie dostarczona, to wtedy pogram przynajmniej w bardziej komfortowych warunkach. Tak w zasadzie to muszę zdobyć jeszcze dwie nagrody za najlepszego gracza, zdobyć 26 kolejnych poziomów i wtedy zdecydowanie poprawię sobie humor historią z singla. Czy jest ona lepsza od jedynki jeszcze nie wiem. Nie omieszkam jednak tego sprawdzić, bo nawet pomimo wielu rozwiązań w RDR2, które mi nie pasują albo są niepotrzebnie uciążliwe, to jest to w dalszym ciągu tytuł, przy którym można zapomnieć o całym świecie. Kluczem jest tu znalezienie właściwych osób do wspólnej zabawy. Wtedy pewne mankamenty rażą jakby mniej.
Do następnego razu.