Nie ukrywam, że podoba mi się postawa firmy People Can Fly. Kiedy inni producenci za wszelką cenę próbują stworzyć kopię gry Modern Warfare, marząc o osiągnięciu takiego sukcesu jak święcąca tryumfy seria Call of Duty, Adrian Chmielarz i jego ludzie konsekwentnie idą pod prąd, szukając inspiracji do swoich FPS-ów w klasyce gatunku. Jaki jest tego rezultat, każdy widzi. Produkty warszawskiej firmy, choć niewątpliwie nowoczesne, nasuwają oczywiste skojarzenia ze strzelaninami pierwszej fali, gdzie najważniejsza była totalna jatka, a reszta schodziła na dalszy plan. Tak było w pamiętnym Painkillerze, podobnie jest w Bulletstorm.
Oczywiście postęp pomiędzy pierwszą, a drugą autorską grą firmy People Can Fly jest aż nadto widoczny. W Bulletstormie nie tylko popracowano nad fabułą, dzięki czemu udało się stworzyć na swój sposób zgrabną, choć niezbyt porywającą historyjkę, ale położono też zdecydowanie większy nacisk na wykreowanie wyrazistych bohaterów, którzy na bieżąco komentują to, co się dzieje dookoła nich, często nie przebierając w słowach. Co jest jednak najważniejsze, mimo wyraźnego usprawnienia tych mniej istotnych elementów, warszawiacy nie zapomnieli o tym, co w żywiołowej strzelaninie jest najważniejsze – brawurowej akcji.
Pod tym względem Bulletstorm nie ma się czego wstydzić, wręcz przeciwnie. Zabawa opiera się na systemie tzw.. skillshotów, czyli specjalnych wykończeń przeciwników, które wymagają wykonania określonych czynności i spełnienia odpowiednich warunków, by załatwić wirtualnych wrogów. Najgorzej punktowane są zwykłe fragi, czyli zabijanie oponentów poprzez zastrzelenie ich. Taka taktyka jest wręcz nieopłacalna, bo poza faktem, że pozbyliśmy się rywali, nie przynosi wymiernych korzyści. W Bulletstormie o wiele lepszy skutek odnosi się stosując różnorakie kombosy, najlepiej połączone z uderzeniem smyczą, kopniakiem bądź wślizgiem. Gracz w ten sposób zmuszany jest do wykorzystywania nadarzających się okazji, by pozbyć się przeciwników w możliwie najefektowniejszy sposób. Nabijanie oponentów na kolczaste rośliny, posyłanie ich w przepaść, czy pozbawianie ich życia amunicją określaną mianem dopalaczy – tego typu sztuczki sprawdzają się tutaj lepiej niż klasyczna wymiana ognia.
Każdy kij ma jednak dwa końce. To, co na początku wydaje się zabawne i interesujące, po kilku godzinach zabawy zaczyna się zwyczajnie nudzić. Pod koniec gry złapałem się na tym, że praktycznie w kółko wykonuję ten sam schemat – wyciągam przeciwnika zza barykady przy pomocy smyczy, a gdy ten znajdzie się w powietrzu, sprzedaję mu kopa z myślą nadziania go na jakąś pułapkę bądź pakuję kilogram ołowiu w łeb. Szybko znalazłem też sposób na minibossów, którzy w końcowej fazie rozgrywki pojawiają się praktycznie na okrągło. Zamiast męczyć się z nimi, po prostu wyciągałem karabin snajperski i uderzałem w nich tym lepszym pociskiem. Jakby tego było mało, gra przestała mnie zachęcać do stosowania wymyślnych kombinacji, bo miałem aż nadto punktów z tradycyjnych potyczek i mogłem na bieżąco uzupełniać amunicję. W rezultacie w ostatnim akcie wynudziłem się jak mops i oczekiwałem upragnionej chwili, kiedy to wszystko się skończy.
Oczywiście ma Bulletstorm również jaśniejsze momenty. Są nimi wszelkie walki z bossami, spośród których najbardziej efektownie – uwaga, będzie wielki spojler! – prezentuje się starcie z gigantycznym stworem przypominającym Godzillę. Niszczące wszystko co stanie na jego drodze monstrum zajmuje się równanie miasta z ziemią, podczas gdy my lecimy śmigłowcem i próbujemy ubić poczwarę. Ten perfekcyjnie zrealizowany fragment podobał mi się tak bardzo, że kilkukrotnie powtarzałem całą scenę. Podobnie zresztą było z szaloną ucieczką kolejką i próbą uniknięcia kontaktu z oderwanym od koparki czerpakiem.
Oprócz tradycyjnej kampanii ma Bulletstorm również tryb Echo i namiastkę co-opa. Możliwość walczenia o jak najlepszy wynik to kusząca perspektywa, zwłaszcza, ze uzyskane rezultaty można porównać z dokonaniami innych graczy. Generalnie nie przepadam za tego typu wypełniaczami, ale w produkcie firmy People Can Fly podobały mi się one na tyle, że z pewnością poświęcę im jeszcze trochę czasu. Z kolei tryb kooperacji byłby z pewnością ciekawszy, gdyby można było z pomocą kolegów ukończyć kampanię – poza tym brakuje mi też w Bulletstormie multiplayera z prawdziwego zdarzenia. Autorzy bronili się, że specyficzna mechanika gry bardzo źle sprawdza się w trakcie walk zespołowych, ale nie wierzę, że nie można było coś z tym zrobić. Potencjał tkwiący w skillshotach jest naprawdę spory.
Bulletstorm nie spowodował, że wyskoczyłem z butów, ale nie mogę też powiedzieć, że sprawił mi zawód – po twórcach Painkillera oczekiwałem po prostu ponadprzeciętnej produkcji i taką właśnie dostałem. Z nową grą firmy People Can Fly powinni się zaprzyjaźnić przede wszystkim Ci z Was, którzy mają ochotę na klasyczną rozwałką przyprawioną szczyptą oryginalnych pomysłów – warszawiacy pokazali bowiem, że nawet w tak mocno eksploatowanym gatunku można stworzyć nie tylko ciekawe, ale również świeże rozwiązania. Co prawda finał kampanii pozostawia sporo do życzenia, ale dużo też zależy od upodobań grającego – jeśli do samego końca sprawi Ci frajdę rozwalanie wrogów na różne sposoby i nie odczuwasz zmęczenia powtarzającymi się akcjami, to z pewnością nie będziesz się nudzić. Dodatkową zachętą może okazać się fajna, luźna atmosfera tej produkcji, całkiem ładne wykonanie od strony audiowizualnej i w gruncie rzeczy sympatyczni, choć z drugiej strony cholernie wulgarni bohaterowie. Nie wiem czy Bulletstorm wyjdzie obronną ręką w starciu z takimi killerami jak Crysis 2 czy Killzone 3, ale z pewnością nie ma się on czego wstydzić. I to chyba wystarczy za rekomendację.