Staropolskim zwyczajem, jak co środę, zaciągnąłem komplet dem z europejskiego i amerykańskiego PlayStation Store i oddałem się czystej przyjemności grania i komentowania na bieżąco tego, co widzę. Rzucanie niewyszukanych wyrazów w kierunku ekranu to często spotykane zjawisko, ale w tym updacie o dziwo nie było mi dane przyrównać twórców czy to jednego, czy drugiego tytułu, do bandy ulicznic z kraju trzeciego świata. Co więcej, poważnie rozważam zakup jednej gry, co jest ewenementem.
Moon Diver od Square-Enix to tytuł o którym wcześniej słyszałem tyle, że będzie. W zalewie kolejnych słabych i bardzo słabych produkcji od kwadratowych, czytanie kolejnych informacji o wspaniałych bohaterach, ciekawych światach i fantastycznych przygodach wolałem sobie odpuścić i spożytkować w nieco inny sposób. Wydaje mi się że nie tylko ja miałem takie podejście, bo komu bym o tym tytule nie powiedział, nikt nie kojarzył o co chodzi. Zerowa rozpoznawalność to też częsty atut „hitów dla wybrańców”.
Gra jest typowym slasherem 2d(no dobra, 2,5d), czyli parujemy przed siebie i nieprzerwanie naciskamy „kwadrat”, od czasu do czasu podskakując czy wspinając się po ścianach. Gdybym nie znał tytułu, powiedział bym że to nowy Strider, bo Moon Diver czerpie z niego garściami. Nie, wróć. Moon Diver to zrzynka ze Stridera, choć naleciałości z Shinobi czy Castlevanii da się wychwycić gołym okiem. Niczym nie skrępowana masakra setek tak samo wyglądających wrogów, skutkująca obolałym kciukiem. Do dyspozycji mamy zwykłe ciachanie, cios wymagający naładowania, wślizg, kucnięcie, pojedynczy i podwójny podskok i czary. Minimalistycznie, bez zbędnych bajerów – tak jak ma być.
Moon Diver nie wygląda dobrze. To tytuł skierowany dla ludzi którzy mają skrzywienie na punkcie arcade’ów z lat 90 i oprawa jest tego dobrym wyznacznikiem, tak samo jak lekka toporność w sterowaniu. Trzeba mieć jaja żeby wydać teraz taki tytuł – sporo głośnych i dużych gier albo dopiero co wyszło, albo wyjdzie, a mający przyciągnąć fanów retro Hard Corps: Uprising zawiódł na całej linii i ludziom się odwidziały wycieczki sentymentalne w nowej oprawie. Podsumowując: to się nie może udać.
A jednak. Fenomen przyciągania mnie do tego tytułu mogę porównać tylko z Sengoku Basara 3. Obie gry są wykonane nieadekwatnie do panujących standardów, obie są prostackimi klepankami i od obu nie mogę się oderwać. Ta gra ma w sobie „to coś”. Strasznie mnie kręci możliwość coopa na 4 osoby, bo to by już był szczyt szczytów nawalania w kwadrat, więc sprawdźcie ten tytuł i może ktoś równie skrzywiony jak ja wyda 47zł na ten chłodny powiew oldschoolu.
Na koniec trailer, ale jakby to powiedziała dzisiejsza młodzież, jakiś "ąkły". Gra jest zdecydowanie lepsza od trailera. Sprawdźcie demo.