Genialny początek trylogii o Igrzyskach w których nie chcielibyście brać udziału - barth89 - 26 marca 2012

Genialny początek trylogii o Igrzyskach, w których nie chcielibyście brać udziału

W minioną sobotę miałem przyjemność zobaczyć film, o którym ostatnio dosyć głośno - "Igrzyska śmierci" (oryg. "The Hunger Games"). Dlaczego głośno? Po pierwsze jest to ekranizacja powieści amerykańskiej pisarki Suzanne Collins, która cieszy się sporą popularnością. Po drugie - film, podczas premierowego weekendu, odniósł w USA wielki sukces, zarabiając 155 milionów dolarów. Jest to trzeci wynik otwarcia w historii i powiem Wam, że wcale się takiemu wynikowi nie dziwię, bowiem film mnie zachwycił.

Wszystko rozgrywa się w niedalekiej przyszłości w państwie Panem, które narodziło się w zastępstwie wyniszczonych katastrofami Stanów Zjednoczonych. Mamy Kapitol (coś na kształt stolicy) i dwanaście otaczających go dystryktów. To właśnie z Dystryktu 12 pochodzi główna bohaterka, Katniss Everdeen (Jennifer Lawrence), którą poznajemy jako całkiem niezłego myśliwego. Dystrykt 12 jest najbiedniejszy, często brakuje jedzenia, Katniss straciła ojca, ale nie można powiedzieć, by była nieszczęśliwa. Wszystko zmienia się w momencie, gdy jej młodsza siostra zostaje wylosowana do udziału w corocznym, przymusowym turnieju - Igrzyskach Głodowych, organizowanych przez władze Kapitolu. Celem Igrzysk jest zaszczepienie strachu w mieszkańcach dystryktów i zapewnienie rozrywki zamożnym mieszkańcom stolicy. Katniss, chcąc ochronić siostrę, na ochotnika zgłasza się do udziału w budzącym strach show. Spośród chłopców/mężczyzn wylosowany zostaje drugi z bohaterów - Peeta Mellark (w tej roli Josh Hutcherson) i razem z Katniss udają się do Kapitolu w celu odbycia treningu, udzielenia szeregu telewizyjnych wywiadów i pozyskania sponsorów, którzy pomogą im przetrwać Igrzyska.

Czy wspomniałem już jakie są ich zasady? Każdy z 24 przedstawicieli każdego z dystryktów (zawsze przedstawiciel płci męskiej i żeńskiej w określonym wieku) zostają umieszczeni w swoistej ogromnej arenie, na której walczą między sobą o wygraną, a wygrać może tylko ten, kto... przeżył. Trybuci przeważnie nie czekają na prawie-naturalną śmierć konkurentów (prawie, bo z pozoru naturalne środowisko jest zdalnie sterowane przez "reżyserkę") i sami się ich pozbywają.

O ile aktorów odgrywających główne role możemy nie kojarzyć (Jennifer Lawrence ma na swoim koncie między innymi rolę w "X-Men: First Class", a Josh Hutcherson w "Podróży do wnętrza Ziemi 3D" czy "Wszystko w porządku"), o tyle aktorów drugoplanowych znamy doskonale - Donald Sutherland zagrał rolę bezwzględnego prezydenta Snow'a, Woody Harrelson wcielił się w trybuta-weterana, który służy radą Katniss i Peeta'cie, a Stanley Tucci w prezentera i komentatora Igrzysk - Caesara Flickermana. Znalazło się nawet miejsce dla Lenny'ego Kravitza, który w roli Cinny dbał o stylizację i jak najlepszy wygląd trybutów z Dystryktu 12.

"Igrzyska śmierci" od razu skojarzyły mi się z filmami "Truman Show" i "Gamer". W tym pierwszym przypadku chodzi o motyw reality show, w którym uczestniczyli bohaterowie jednego i drugiego filmu. W obu przypadkach uczestnicy nie mają za dużo do powiedzenia, niejako zostają do czegoś przymuszeni ku uciesze publiczności. W przypadku "Gamera" charakterystyczne są areny, na których toczy się walka. Pozornie chodzi o zabawę, ale dla uczestników jest to kwestia życia lub śmierci.

Bardzo spodobało mi się to, że do "Igrzysk śmierci" podczepione zostały zlepki różnych gatunków - mamy do czynienia z filmem akcji/sci-fi, który potrafi zarówno wzruszyć, jak i przestraszyć (jest jeden taki moment, na którym ludzie w fotelach aż podskoczyli). Nie sposób się też znudzić wizualną stroną produkcji - raz łąki i lasy, później place defiladowe i futurystyczne mieszkania, później znów łono natury... (wszystko na zmianę w klimatach post-apo, przyszłości i współczesności). A żeby tego było mało - nie mamy pewności jak film się skończy (no, chyba że przeczytaliśmy książkę) i do samego końca jesteśmy trzymani w niepewności.

"Igrzyska śmierci" w reżyserii Gary'ego Rossa to kawał świetnego filmu, który, w moim mniemaniu, zalicza się do kategorii must see. Tym, którzy znają trylogię Suzanne Collins myślę, że filmu polecać nie trzeba, a tym, którzy jeszcze nie mieli okazji żadnej z książek przeczytać gwarantuję, że po obejrzeniu filmu nabiorą ochoty (potwierdzony przypadek). Ja z wielką chęcią sięgnę za jakiś czas po ten tytuł w wersji papierowej i z niecierpliwością wyczekuję ekranizacji kolejnych dwóch części - "W pierścieniu ognia" i "Kosogłosa". Nie jestem może bardzo wybrednym odbiorcą, ale myślę, że na tyle godnym zaufania, że mogę Wam "Igrzyska śmierci" polecić i zapewnić, że nie poczujecie się zawiedzeni.

OCENA: 8,5/10

barth89
26 marca 2012 - 18:04