O całym zdarzeniu policja dowiedziała się dziewiętnaście dni temu. W miejscowości G. na Podkarpaciu rolnik S. w porozumieniu z turystą nazwiskiem S. (podobieństwo nazwisk przypadkowe, choć zamierzone) postanowił poddać próbie leciwego już oficera J. – jedynego pełnoletniego policjanta w miejscowości G.
„S. podszedł do mnie w towarzystwie turysty S. Turysta S. zgłosił w imieniu S. jego zaginięcie, co stojący obok zaginiony potwierdził skinieniem głowy. Następnie obaj panowie wyszli, nim zdążyłem zareagować” powiedział oficer J. Policja postanowiła wysłać radiowóz, aby sprawdzić w miejscu zamieszkania S. czy ten rzeczywiście zaginął, ale niestety, prócz oficera J., wszyscy policjanci byli niepełnoletni, więc nie posiadali prawa jazdy. Oficer J. natomiast musiał zostać na posterunku, bo jako jedyny potrafił wypełniać stare, PRL-owskie dokumenty za pomocą ołówka. Spytany o ten fakt aspirant PRL odrzekł, że on o niczym nie wie, bo wczoraj miał sprawdzian z biologii.
Największą trudnością okazało się przekonanie żony zaginionego S., żeby zaakceptowała zaginięcie swego męża i postarała się pomóc policji. Pani S. bowiem uparcie twierdziła, że jej mąż pojawia się w domu regularnie o północy i przegląda lokalną gazetę w poszukiwaniu wiadomości o swym zaginięciu. Czyli, że tak naprawdę nie jest zaginiony. Policja jednak wie lepiej – ma w końcu dokumenty i zeznania turysty S., więc musi potraktować to zdarzenie poważnie. Przez pierwszy tydzień trwała intensywna praca wywiadowcza – policjanci pytali o pozwolenie swych rodziców, czy mogą w nocy obserwować dom zaginionego. Niestety – większość funkcjonariuszy nadal obowiązywał szlaban na wychodzenie z domu później niż o 20 po strzelaninie jaką urządzili miesiąc temu z lokalną mafią w miejskim parku. Wydawałoby się, że zaginiony pozostanie zaginiony przez jeszcze bardzo długi czas.
Przełom w sprawie nastąpił w połowie trzeciego tygodnia poszukiwań – ktoś spalił stodołę zaginionego. S. musiał być akurat w pobliżu, bowiem jako pierwszy pojawił się na posterunku policji żądając pełnego śledztwa. „Nie mogliśmy przyjąć jego zeznania, ponieważ był zaginiony” rzekł oficer J. Dowcipniś powiedział wtedy, że właśnie się odnalazł i już nie jest zaginiony. Policja jednak nie mogła przyjąć tego do wiadomości, bo w dokumentach wyraźnie było napisane, że zaginiony jest ciągle zaginiony. Wtedy S. zadzwonił do swojego znajomego senatora – pana X., który potwierdził jego słowa. Niestety, po sprawdzeniu informacji przez ósmoklasistę – speca od komputerów – porucznika P., okazało się, że senator X. także figuruje w rejestrze osób zaginionych (i przy okazji na liście najbardziej poszukiwanych) i tym samym jego słowa nie mogą być potraktowane poważnie.
Jedynym ratunkiem dla zaginionego może okazać się zmiana nazwiska – wtedy bowiem, mimo że pan S. będzie nadal zaginiony, to „nowy” pan, na przykład, A. lub też ekstrawagancko – pan K. będzie mógł swobodnie egzystować i przychodzić na posterunek z dowolną sprawą, i zostanie wysłuchany. Jednak namówienie S. do zmiany nazwiska może być bardzo trudne. „Noszę to nazwisko już ponad 50 lat. Gdybym je teraz zmienił, to nazywałbym się zupełnie inaczej. A tak być nie może.” powiedział S. Natomiast znany bawarski piosenkarz przejeżdżający przypadkiem przez miejscowość G. powiedział płynnym niemieckim „Nie wiem o co chodzi.”
A teraz kilka słów wyjasnienia. Powyższy tekst został przeze mnie odkopany dzisiaj z dyskowego archiwum i uznałem go za sympatyczną, absurdalną drobinkę, którą mogę się podzielić (choć doskonale zdaję sobie sprawę, że nie jest to nic specjalnego). Temat tekstu został mi przesłany przez członka szacownej redakcji Nowego Pompona (w której szeregi chciałem w 2005 roku wstąpić celem szlifowania warsztatu) z zadaniem odpowiedniego rozwinięcia. Tak to rozwinięcie wyglądało, a do Pompona w końcu nie trafiłem. Ale co tam... nie wolno się zrażać :)