everyday Zen: Harvest Moon - Cascad - 20 września 2012

everyday Zen: Harvest Moon

Każdy autor gameplaya przyozdobił swój blog chwytliwą frazą, hasłem przewodnim, słowami, które współgrają z jego podejściem do pisania i nie tylko. U mnie motywem jest “everyday Zen” może niezbyt fortunne, ale proste przypomnienie, że spokój to podstawa i trzeba myśleć pozytywnie.


Gry, które pozwalają poczuć takie emocje to prawdziwy skarb. Dlatego pozwolę sobie przedstawić coś co może stać się cyklem (ale nie uprzedzajmy faktów): czas na miejsce gdzie można skupić się na grach relaksujących, pasujących do tego co Peter Moore starał się nam sprzedać jako „Zen grania”. Wydaje mi się, że bardzo blisko tego pojęcia leży Harvest Moon: Back to Nature.


Harvest Moon po raz pierwszy pojawiło się w 1996 roku na Super Nintendo. Gra była sielankowym symulatorem życia na farmie, w którym między sianiem, podlewaniem, macaniem kur i marzeniem o snopowiązałce można było przejść się po okolicy i porozmawiać z ludźmi, pokazując budowanie wirtualnych społeczności na długo przed Simsami. Pomysł w genialny sposób rozwinął się na PlayStation, w części z dopiskiem Back to Nature.


Co było świetnego w tej grze? Tak naprawdę to wszystko. Początek polegał na wpisaniu imienia swojego, swojego psa i dostaniu małej chatki po dziadku wraz z polem chwastów. To wystarczyło by gracz momentalnie, bez wielkiego tutoriala wiedział co robić – odruchowo chwyta się za kosę, czyści grządki, idzie do sklepu po nasiona, sieje, podlewa i... Dzień nagle się kończy. Następnym razem trzeba się więc pospieszyć, żeby dać radę pójść jeszcze do miasteczka i spotkać znajomych. Podczas każdej sesji uczymy się wydajności i zasad rządzących Harvest Moon, odkrywając samodzielnie całą krainę. Po czasie wiemy już gdzie można z kimś porozmawiać, jak ulepszyć narzędzia, jak trochę dorobić, skąd wziąć paszę dla zwierząt - takich malutkich czynności jest tu masa i ich powtarzalność ani trochę nie nudzi kiedy po określonym czasie dostaje się za nie odpowiednia nagrodę (czyli pieniądze) i można powiększyć swój dom, lub zbudować obok niego szklarnie.
 


Wiem, że na sucho może to brzmieć wyjątkowo głupio ale walić to, w tej serii autentycznie jest coś meta kiedy patrzy się w wirtualny kalendarz i planuje hodowlę pod konkretną porę roku, myśli nad zakupem nowych akcesoriów i przechadza wieczorem do wirtualnego baru na piwo, tylko po to żeby po raz setny ujrzeć uroczą kamienną uliczkę. Chodzi w tym o coś więcej niż o podniesienie skilla, zdobycie achievementa, nabicie statystyk, odkrycie nowej opcji dialogowej, czy też znalezienie lepszej zbroi, to jest właśnie czysty [fanfary] Zen [/fanfary].


Harvest Moon jakimś cudem zmienia bardziej i mniej poważnych ludzi w małych chłopców biegających po kolorowym, ciepłym świecie w niebieskich ogrodniczkach ciesząc się z tego, że spadł deszcz i można zaoszczędzić kilka minut dnia na tym, że nie trzeba podlewać roślin. Takie uproszczenie jest jednak nieco krzywdzące, bo Back to the Nature to przede wszystkim możliwości. Nasza okolica pełna jest losowych zdarzeń, poukrywanych historii i rzeczy do poznania.
 


Kiedy odpalałem ten tytuł na swoim szarutkim PlayStation otoczony byłem karteczkami z zapisanym okresem wegetacyjnym warzyw (sic!), dokładnie wiedziałem ile mam na koncie i co muszę niebawem zrobić. Cichutka muzyka, odgłosy przyrody, rąbanie drewna... Wszystko ze sobą współgrało i do dziś wspominam wiele rzeczy takich jak:
 

  • Chore krasnale: małe, pijące herbatę, wcielenia diabła nigdy nie chciały ze mną współpracować. Back to the Nature ma co prawda opcję zatrudnienia krasnali do pomocy na gospodarstwie jednak ja im nigdy nie ufałem. Płaciło im się mąką, to ich nią dosłownie obsypałem, ale one zamiast dobrze pracować biegały w amoku po moich grządkach... Straszne, groteskowe stwory mieszkające za kościołem wprowadzały sporo niepokoju do gry. Brrr.


  • Anarchia: uwielbiam w takich „przyjaznych” pozycjach robić wszystkim na złość. Wrzucanie psu piłki do wody, danie dzieciom butelki wina, obrzucanie księdza trującymi grzybami, bieganie za kobietami z siekierą... Kiedy działo się źle i tornado niszczyło mi szklarnię, albo kura przegrywała walkę na arenie (poważna sprawa) nie czułem się winny i zamiast płakać pogrążałem się w chaosie nad strumyczkiem. A potem tego nie zapisywałem.
This is Sparta


  • Łąki, motylki, małpki, ryby: Ta gra zrobiła coś czego nie udało się Red Dead Redemption – sprawiła, że sam z siebie poszedłem na łąkę zbierać kwiatki. Bez komentarza. Dodajmy do tego łapanie małpek, motylków i łowienie ryb. Do dziś nie wierzę, że to było takie fajne. Bieganie z tymi stworami od znajomego do znajomego żeby zobaczyć ich reakcję po prostu cieszyło.
  • Festyny: Najlepszy momentem Harvest Moon jest wiadomość, że wieś robi sobie dzień przerwy i zaczyna zabawę – mogą to być zawody pływackie, pokaz krów (jeśli nasza zwycięży to od tej pory będzie dawać złote-bling-bling mleko), fajerwerki, wielkie obrzucanie się pomidorami, wyścigi psów czy wyścigi koni. Takiej różnorodności można tylko przyklasnąć i każdego roku czasu gry zawsze nastawiałem się na te momenty rywalizacji.
  • To jest męskie: po wyzwoleniu się z bagna strzelania, jeżdżenia i bicia dobrze jest mieć grę, w której ważną czynnością jest obserwacja wzrostu marchewki. Kiedy ludzie wchodzą do pokoju, a na telewizorze widać podlewanie kalafiora, nie trzeba już nic udowadniać – do takiego wyczynu potrzebna jest pewność siebie.

Takich pozycji właśnie potrzebujemy – nieco dziwnych, ale uzależniających rozgrywką. Relaks poprzez sam kontakt z padem to coś co trudno uchwycić. Pisał o tym także Pita, pokazując to na przykładzie Super Hang-On, dając mi nieco do myślenia. I pierwszą pozycją która skojarzyła mi się z radosnym odpalaniem konsoli był Harvest Moon: Back to the Nature. Na szczęście po chwili przypomniała mi się masa innych tytułów, i to o nich będzie everyday Zen.


Pozdrawiam farmerów.

Cascad
20 września 2012 - 14:02