Hype jest taką specyficzną reakcją ludzi, którzy nie mogą wręcz doczekać się od dawna zapowiedzianego tytułu. Nie dość, że nieświadomie nakręcamy sami siebie, to jeszcze wydawcy ów fakt wykorzystują, karmiąc nas marketingową papką. Kolejno dostajemy więc: zapowiedzi teaserów, teasery, trailery, pamiętniki developera w ilości sztuk kilkudziesięciu, screeny, społecznościowe pseudo-gry, gry promujące swoje duże odpowiedniki na smartfony i tablety, gadżety promocyjne, konkursy i… najstarsi górale nie wiedzą, co jeszcze. Nader często mam tego zwyczajnie dość i zamykam drzwi z napisem „hype”, są jednak sytuacje – rzadko na szczęście - w których i ja (niestety) ulegam. Czy mimo wszystko jest się czym ekscytować i czy nie psuje nam to wrażeń z późniejszej rozgrywki?
Przyznam szczerze, że po tych wszystkich materiałach odechciewa mi się w ogóle sięgać po dany tytuł, znam już bowiem wszystko wzdłuż i wszerz: mapy, fabułę, bohaterów, level design i tak dalej, i choć zazwyczaj co większe spoilery są usuwane, to bynajmniej nie o nie rzecz tu się rozchodzi. Jest bowiem tak, że zawsze gdy po raz pierwszy sięgam po daną grę, książkę czy film, kiedy po raz pierwszy odkrywam ten niezwykły świat, czuję, że to coś nowego, co odkrywam po raz pierwszy i co jest fascynujące. Co się dzieje w sytuacji, gdy przeoram wszystkie materiały producenta sprzed premiery? W momencie gry wszystko znam, wiem, że ten i ów zaraz tu wyskoczą, wiem jak wyglądają i kim mogą być. I jakież tu zaskoczenie? Jaka doza tajemniczości i swoistej magii, skoro wielką niespodziankę poznaliśmy przed czasem? Trochę to tak, jakby otworzyć prezent przed jego otrzymaniem – ani to zaskakujące, ani ciekawe.
Oczywiście, że nikt nie zmusza nas do oglądania wszystkich tych materiałów (na szczęście), co udaje mi się zazwyczaj dotrzymać. Ciekawą sytuację miałem przy okazji premiery Deus Ex: Human Revolution. Niespecjalnie zainteresowany skradankami i cyberpunkiem w zasadzie w ogóle nie śledziłem informacji o nowym Deusie (a w poprzednika niestety nie grałem). Co się później okazało była to jedna ze słuszniejszych decyzji w moim życiu: grę uważam za absolutny majstersztyk, zaskoczyła mnie – pozytywnie – w wielu aspektach i z pewnością nie miałbym takiej przyjemności z jej przechodzenia gdyby nie odpuszczenie materiałów promocyjnych.
Jednak by odpowiedzieć na tytułowe pytanie, warto pokazać to na przykładzie dwóch bardzo znanych tytułów, w dodatku wyczekiwanych od wielu (naprawdę wielu) lat. Wiadomym pozostaje fakt, że wszystkie te trailery i dev diary mają nas zachęcić do kupna gry, są w dodatku swoim przewodnikiem dla kogoś, kto o grze jeszcze nie słyszał. Tyle tylko, że gracze hardkorowi zazwyczaj i tak śledzą informacje o grze i nie muszą mieć informacji podawanych przed nos, a casuale niespecjalnie gustują w hardkorowych tytułach. Przejdźmy jednak do sedna.
Pamiętam ten dzień, kiedy otrzymaliśmy krótki teaser „tajemniczej” gry. I wreszcie po latach oczekiwań było już wiadome: powstaje piąta część serii The Elder Scrolls! Od premiery dzieliło nas jeszcze wiele czasu i przyznać należy, że ostatnie miesiące dłużyły się niesamowicie. A już tym bardziej po premierze miażdżącego zwiastuna premierowego, który konkurencję rozłożył na łopatki. Trailer był tak dobry, że powstało kilka (milionów) jego wersji oraz materiałów „około-skyrimowych”, a oto zaś najpopularniejsze: rap od Dana Bulla, trailer wykonany w Minecrafcie (+ główny motyw), animacja od Harry'ego Partridge'a, wersja heavy metalowa, "Dragonborn" 8 bit i… od groma innych. To tylko pokazuje jak ogromną bazę fanów ma TES na długo przed premierą i jakim zaufaniem darzą oni Bethesdę. Nawet pomimo tego, że zepsuli oni Fallouta (o rly?), Oblivion był bajecznie kolorowy (a mimo to wysoce grywalny), zaś ich ostatnio wydawane gry nie cieszą się przesadną popularnością (Rage, Brink). Śmiało mogę stwierdzić, że hype na tą grę był zjawiskiem jak najbardziej pozytywnym, bo ta nie dość, że nie starała się pokazywać jak bardzo żeruje na marce, to wnosiła powiew świeżości jednocześnie ponawiając stare i sprawdzone metody. Jak widać, hype w dosłownym tego słowa znaczeniu nie musi być czymś złym. Ale może być…
…a tak było – moim skromnym zdaniem – przed premierą osławionego Diablo III. Co się przy okazji tej gry działo, nie sposób opisać, ale jeśli miałbym podsumować to w jednym zdaniu, rzekłbym: cyrk na kółkach i żenada. Gra w oczywisty sposób miała mocno ułatwiony start i nawet, gdyby nie wyszedł żaden trailer, nie wyciekł żaden materiał i do premiery byłoby o grze cicho, to i tak sprzedałaby się znakomicie. Dwanaście lat – tyle przyszło nam czekać na nowe Diablo, które niestety, ukryć się nie da, zawiodło. Bo choć oczekiwania były ogromne, twórcy mieli dość środków i narzędzi, by je spełnić. A mimo to poszli po najmniejszej linii oporu, dzięki czemu otrzymaliśmy produkt niedopracowany, opatrzony kontrowersyjnym (i wielce niewygodnym) DRM-em, a także kolejną domieszką kontrowersji (sprawa złota i domu aukcyjnego). No i przede wszystkim nie było w tym Diablo nic nowego, nic, co wskazywałoby na to, że warto było czekać ponad dekadę. Warto też przypomnieć, że w pewnym momencie zabrakło nawet gry w sklepach (to się u nas zdarzyło kiedykolwiek indziej?) i na nową dostawę czekaliśmy do dwóch-trzech tygodni. W tym czasie zaczęło się wykorzystywanie hype’u w postaci wystawiania kluczy na portalach aukcyjnych po cenach dochodzących do 250 zł (sic!), a wersjach pudełkowych nawet do rekordowych 300 zł. Edycje kolekcjonerskie też osiągały bajońskie sumy. Pierwotnie ustalona cena 350 zł sięgała ponad dwukrotnego przebicia (ponad 800 zł było w pewnym momencie na porządku dziennym), zaś by zdobyć egzemplarze z podpisami twórców trzeba było się wykosztować na grubo ponad 1000 zł. Czy to nie „lekka” przesada?
Hype to coś, co dotyczy nas wszystkich, zastanówmy się zatem, czy warto nakręcać siebie i innych, czy warto dać satysfakcję wydawcy. Najlepszym przykładem było wspomniane wyżej Diablo III i na to, co się działo w okolicach premiery patrzę z lekkim zażenowaniem. Czy wyciągniemy wnioski? Odpowiedź należy do Was.