Efekty niespecjalne - Floyd - 4 stycznia 2013

Efekty niespecjalne

         Zjawisko kultury masowej, w której każdy może być demiurgiem własnego, wyimaginowanego świata obniżyło standardy samej kultury. Powszechność jej odbioru sprawia, iż nie może ona przenosić wielce wysublimowanego przekazu, gdyż stałaby się zbyt wyindywidualizowana i co najgorsze nie przyniosłaby zysków. Kapitalistyczny model tworzenia filmów sprawia, że wyobraźnia staje się u przeciętnego widza zupełnie zbędna. Czy jednak na pewno?

Największy gracz przemysłu filmowego, czyli "kasa musi sie zgadzać".

            Hollywood to piękna, mlekiem i miodem płynąca kraina gdzie marzenia (z pomocą superkomputerów) stają się rzeczywistością i gdzie nie trzeba szukać ukrytych znaczeń lub odniesień, ponieważ wszystko podane jest jak na tacy. W takiej twórczości nie ma miejsca na oryginalność i nowatorstwo. Człowiek ma po prostu przyjść do multipleksu, kupić bilet i (obowiązkowo) popcorn, zrelaksować się siedząc w miękkim fotele podziwiając wysiłki kart graficznych i pojawiających się na ekranie (w przerwie miedzy wybuchami) aktorów.

            Właśnie, efekty specjalne. Młyńskie koło napędzające tłumy rządne adrenaliny buchającej z ekranu. Tłumy, którym nie przeszkadza ogólna infantylność i sztampowość. Stale zwiększająca się moc obliczeniowa komputerów sprawia, iż reżyserzy pokroju Michaela Bay’a wyzyskują ją do granic możliwości. Technika potrafi już tak symulować rzeczywistość, że niejednokrotnie nie jesteśmy w stanie odróżnić animacji komputerowej od rzeczywistości. Nie trzeba już uciekać się do pozostawienia E.T. w cieniu (czym raczył nas Steven Spielberg), skoro można wygenerować jego szczegółowy trójwymiarowy model. Jednak w mojej ocenie owa gra świateł była czymś iście pociągającym. Najpierw byliśmy raczeni obrazem konturu stwora, później dźwiękami jakie wydawał, następnie dostrzegaliśmy skrawki jego postury. W międzyczasie widzieliśmy ujęcia pokazujące przerażone miny dzieciaków, budujące cienką linię napięcia. Te sceny uruchamiały obfite pokłady wyobraźni, które pozwalały na doskonałą immersję w oglądany film i niejako samodzielną kreację bohaterów. Skoro nie mieliśmy przed oczyma E.T. w całej okazałości, to musieliśmy ze skrawków podrzucanych nam o nim informacji ułożyć w miarę jednolitą całość. Twórcy filmu wykazali się tu ogromną umiejętnością zaprzęgania wyobraźni widza do czegoś w rodzaju współpracy nad tworzeniem widowiska.

Aż łezka w oku się kręci...

            E.T. jest filmem stricte familijnym, ale rozwiązania z podobnej beczki można zaobserwować także w innych gatunkach. Weźmy na przykład przebojowy horror ostatnich lat Paranormal Activity, gdzie małżeństwo używa kamery do zarejestrowania niespotykanych, nadnaturalnych incydentów związanych z siłami zła. Niezwykła pomysłowość twórców sprawiła, iż piętnastotysięczny budżet został obrócony w 108 milinów dolarów zysków w samym USA. Uważam ten film za niezwykły fenomen i nowe otwarcie w gatunku kina grozy, mimo iż reżyser urządza typową symfonię z udziałem instynktów oglądających. Wróćmy jednak do samego filmu, gdzie nieraz słyszymy jakieś niezidentyfikowane szepty, migające tu i ówdzie białe smugi czy trzęsące się żyrandole. Wszystkie wymienione działania można potraktować, jako pospolitą zagrywkę tanich horrorów. Jednak twórcy Paranormal Activity dzięki użyciu amatorskiej kamery dzierżonej przez bohatera potęgują wszystkie efekty przesycając atmosferę poczuciem grozy. Zazwyczaj nie jesteśmy naocznymi świadkami wydarzeń, jedynie sporadycznie widzimy ich konsekwencje w postaci śladów na podłodze, czy słyszymy krzyki dobiegające do nas zza ściany. Przeświadczenie, że gdzieś w sąsiednim pokoju permanentnie dzieje się coś strasznego, a my jako bierni, statyczni obserwatorzy nie możemy nic zrobić, napawa niespotykaną trwogą. Synergia różnorakich odczuć jest genialnym dopalaczem dla wyobraźni, która korzystając z synestezji zmysłów podrzuca umysłowi makabryczne obrazy. To właśnie nasza wyobraźnia może nas najbardziej przestraszyć, ponieważ to ona wie o tym, czego się boimy i z premedytacją to wykorzystuje. Żadne wyrafinowane straszydła wymyślone przez twórców, nie są w stanie zapewnić nam takiego horroru jak odpowiednio stymulowana wyobraźnia. Paranormal Activity pokazuje, że o wiele korzystniejsze z punktu widzenia całokształtu obrazu filmowego, jest pozostawienie niektórych rzeczy ukrytych i rozgrywanie akcji niekoniecznie na oczach widza.

Przepis na sukces: kup kamerę, weź dwójkę znajomych i trzęsące się garnki.

            Patent z trzęsącą się kamerą stosuje się z powiedzeniem także w pełni profesjonalnych produkcjach jak na przykład w filmie produkcji J.J. Abramsa pt. „Projekt: Monster”, gdzie przyjęcie pożegnalne jednego z bohaterów zostaje brutalnie przerwane trzęsieniem ziemi wywołanym przez pojawienie się tytułowego potworka. Tytuł sugerujący związek z  XX-wiecznym  Projektem Manhattan, latająca głowa Statui Wolności czy tryb noktowizora włączony w odpowiednim momencie w ciemnym metrze sprawiają że film z sentymentem wspominam do dziś. Na początku byliśmy świadkami świetnej ekspozycji, przedstawiającej bohaterów i relacje między nimi. Naprawdę miało się wtedy wrażenie, że to my filmujemy całe przyjęcie, co skutkowało zżyciem się z bohaterami. Zniekształcenia spowodowane kręceniem „z ręki” i wszechobecne egipskie ciemności sprawiały, iż w wielu momentach musieliśmy „widzieć” oczyma wyobraźni. Wczuwaliśmy się sytuację bohaterów, z niepewnością spoglądaliśmy na ich poczynania, baliśmy się o ich dalszy los. Niestety twórcy nie wyzyskali do maksimum zbudowanego przez brak jakichkolwiek informacji napięcia. Chodzi mi tu o pojawiającego się zbyt często potwora. Myślę, że znacznie lepszym zabiegiem byłoby pozostawienie go w sferze domysłów i oczywiście, wyobraźni podsuwającej obraz apokaliptycznej maszkary zrodzonej z zatrważających eksperymentów amoralnych naukowców.

Przepis na sukces 2 (wymaga większego budżetu): kup profesjonalną kamerę, weź dwójkę aktorów i i gościa od efektów specjalnych.

            Do tej pory technika zawsze pomagała autorom w stosowaniu nowych środków wyrazu. Wprowadzenie dźwięku czy koloru do filmów nadało im nieosiągalne wcześniej właściwości. Niestety nie mogę powiedzieć, aby rozbuchane efekty specjalne wyniosły X muzę na nowy poziom. Przy premierze kolejnych części „Transformers” słychać krytyczne głosy dotyczące ogromnego przerostu trywialnej formy nad treścią. Ja także chciałbym coś dodać na ten temat. Uważam, że filmy tego typu zubożają film jako sztukę i są bezpruderyjną próbą wyciągnięcia pieniędzy z portfeli fanów gargantuicznych starć robotów w apokaliptycznym sosie. Oglądając film można mieć wrażenie, że wszystko kręci tu się wokół efektów specjalnych, szumnie zresztą reklamowanych w mediach jako znak rozpoznawczy serii. Moim zdaniem żaden superkomputer nie może równać się z potęgą ludzkiej wyobraźni, zdolnej do kreacji zdumiewających, nieraz strasznych, ale i niesamowitych obrazów. Wytwór pracy grafików i programistów nigdy nie będzie w stanie konkurować z rozmachem ludzkiego rozumu i tą jego nieuchwytną, magiczną częścią, jaką jest wyobraźnia. Uważam, że potwierdzają to opisane przeze mnie przykłady filmów kreatywnie zaprzęgających umysł do demiurgii oglądanego obrazu i zapewniające niespotykana immersję w widowisko.

Przepis na sukces 3 (wymaga horendalnego budżetu): weź kilku geeków od efektów specjalnych i zainwestuj w dobry mocap.

              Na koniec chciałbym dodać, iż mam nadzieję, że ten artykuł trafi do młodych adeptów kina widzących w swojej pasji coś więcej niż maszynkę do robienia pieniędzy i oświetli nieco ich drogę ku stworzeniu dzieła, przed którym bez kozery będzie można umieścić dopisek „arcy”.


Jeśli chcecie być na bieżąco z tym co robię w sieci to zapraszam do:

           

Floyd
4 stycznia 2013 - 13:56