Moje ściganie czyli nie słuchaj muzyki z Gran Turismo 2 w samochodzie... - sakora - 7 stycznia 2013

Moje ściganie, czyli nie słuchaj muzyki z Gran Turismo 2 w samochodzie...

Wszelkiej maści ścigałki i gry wyścigowe zawsze były przeze mnie lubiane, chociaż nie należały do mojej, osobistej pierwszej ligi grania. Były miłą odmianą przy strzelankach, przygodówkach czy RPG. Jednak kilka tytułów spowodowało, że przepadłem na długie godziny i dni, nawet dziś pozostawiając niedosyt. Wyścigi także potrafią skłonić do refleksji...

Jednym razem była to przyjemna arcadówka, innym wyciskająca ostatnie soki symulacja, a na końcu zawsze można komuś przywalić z rakiety. Nieważne, jaki tryb gry, wyścigi zawsze pozostaną jednymi z najbardziej frustrujących tytułów. Kiedy w Forzie staramy się dopaść stawkę, graniczy to z cudem. Jednak jeśli już to zrobimy, przeciwnicy odpuszczają, jakby tracili wolę walki. W Need For Speed łatwo wyjść na prowadzenie, jednak konkurencja czając się i  rycząc silnikami się tuż za naszym zderzakiem.

Na szczęście tytułów i trybów gry jest wiele. Patrząc na Insane lub jak kto woli 1nsane dostajemy szalone wyścigi offroad. Pozbawione elementu kombinowania z biegami, zmianą dyferencjału czy szukaniem lepszego kąta podejścia jak w większości gier spod znaku 4x4. Tutaj mamy za zadanie przejechać jak najszybciej przez bramki, zdobyć flagę lub po prostu zezłomować przeciwnika. Gra ma już kilka lat na karku, niedawno ukazała się jej druga część posiadająca nieco ducha oryginału, jednak pierwowzór pod względem rozgrywki pozostaje niedościgniony w otwartym terenie.

Trudno nie wspomnieć o całej sadze Burnout, której początki były trudne, jednak w miarę wywalania przeciwników z trasy, coraz bardziej i coraz bezczelniej rozpychała się na rynku. Pełne prędkości, nitro i zniszczenia gry zaskarbiły sobie miejsce w moim parkingu i rankingu chwały. Bezpretensjonalna rozrywka dostarczana przez pięć części cyklu została zakłócona przez otwarte miasto w Paradise. Mimo świetnego modelu jazdy, smakowitemu i wyważonemu gameplayowi, otwartość miasta i konieczność przejechania często całej mapy celem rozpoczęcia wyścigu doprowadzała do białej gorączki. Podobny motyw obecny był w Street Racing Syndicate, gdzie także mieliśmy otwarte miasto, jednak tam, jeśli nie chcieliśmy jechać, po prostu przenosiliśmy się do wybranej lokacji na mapie i po sprawie.

Niestety następne części Burnouta zostały rozjechane przez kolejne części Need For Speed, gdzie nie można wysadzić auta w powietrze, a jedynie je lekko poodbijać. Model jazdy znalazł się gdzieś pomiędzy tymi seriami, a otwartość terenów ponownie zabijała radość z jazdy. I co tu począć, kiedy Need For Speed udaje Burnouta zatracając własny charakter? Obie serie niestety na tym tracą. Nie da się zadowolić fanów ani jednego, ani drugiego cyklu. Gdzie te czasy, kiedy zarywało się noce grając w pierwszego Undergrounda, który był znakomicie wyważony i dawał przy tym poczucie prawdziwego panowania na trasie? Gdzie te ulice pełne wściekłości w Burnoucie?

Z innej strony nadjeżdża i mruczy spod maski Colin McRae Rally, szczególnie w wiekowej już i dla wielu legendarnej, drugiej odsłonie. Gra zmuszająca do technicznej jazdy. Nie arcadowa młócka, a techniczny pościg za setnymi częściami sekund na odcinkach specjalnych. Wymagający bardziej niż obecny Dirt, będący wojną nerwów z samym sobą. Na pustej trasie, bez przeciwników, gra oferowała zupełnie inne wyzwania. Tam nie mogliśmy zrzucić winy na AI gry, tam każda pomyłka powstawała jedynie z naszej winy, a każda sekcja oznaczona czerwonym kolorem na pasku postępu podnosiła frustrację, adrenalinę i... skupienie. Także przynosiła nadzieję, że to się jeszcze może udać.

W grupie wyścigów przepełnionych symulacją, nie mogę odmówić sobie Gran Turismo 2. Gry wiekowej, mającej godnych następców w swoich kolejnych odsłonach, jednakże nawet dziś potrafiącej przyciągnąć na długie godziny. Piękne słoneczne trasy, niezliczone samochody w nieskończenie wielu modyfikacjach oraz ten niesamowity i ulotny feeling, którego brakuje wielu dzisiejszym tytułom, niesamowicie mocno podkreślany muzyką w grze.
Niby niepozorną, trochę syntezatorów, trochę gitary, ale ten rytm... Kiedyś zabrałem płytę z tą muzyką do auta (muzyką, nie towarzyszącą grze składanką utworów wielu wykonawców, ale muzykę z gry) i był to jeden z największych błędów tamtego czasu, gdyż to jest muzyka stworzona do jazdy. Szybkiej jazdy. Połyka kilometry szybciej niż gaz przyduszony do dechy. Każda zmiana rytmu wyznacza zakręt. Każdy ton uderza równo ze słupkiem przy drodze. raz z razem , nieznacznie przyspieszając. Każdy akord wyprzedza inne auto na drodze. Nie wierzycie? Spróbujcie sami, ale nie mówcie potem, że nie ostrzegałem...

Nie zapominam też o różnych odmianach wyścigów, które kradną formę innym gatunkom, często w dobrym, niedocenionym stylu. Wipeout to orgia prędkości i barw. Wyścigi futurystycznych srebrnych strzał na tak pokręconych torach, że w pewnym momencie nie pamiętamy już gdzie góra, a gdzie dół. Wymagające perfekcji i wytrwałości, ale dające parszywie wspaniałą satysfakcję, kiedy przeciwnicy docierają za nami w odstępie kilku sekund. Po czym odpalamy kolejny wyścig i lądujemy na ostatniej pozycji. I startujemy jeszcze raz, i kolejny, aż nauczymy się nie popełniać tu błędów i pokażemy, kto tu rządzi.

Mamy też gry, które podobnie jak nowe odsłony Need For Speed nie wiedzą czym do końca są. Łamią konwencję, chcą zainteresować nowych graczy, nie gustujących w wyścigach. Nie są złymi grami, ale nie potrafią się odnaleźć na rynku, co nie znaczy, że nie sprawiały frajdy. Split/Second wpadł do mnie z hukiem i nie odpuścił na długo. Połączenie superszybkich bolidów z destrukcją otoczenia powinno być wybornym połączeniem. Takim też było, jednakże nie miało swojej tożsamości. Jeździło się świetnie, arcadowo. Roznosiło się budynki, statki, mosty i wszystko wokoło z gracją baletnicy i skutecznością buldożera. Niestety gra gdzieś przeholowała z wrażeniami, zagalopowała się w swojej formule i wypadła z toru.
Podobnie jak Blur, który do mnie kompletnie nie trafił i pozostał jedynie smuga we wspomnieniach. Do tego klubu gier nie złych, a zagubionych w formule dopisuję też Ridge Racer Unbounded nie mogący się zdecydować czym chce być. Klonem Burnouta, wyścigami arcade czy precyzyjnymi wyścigami nie wybaczającymi błędów? Na pewno zgubił gdzieś swoje ja z poprzednich odsłon.

Wiele gier pominąłem. Jedne celowo, inne z powodu zapomnienia lu zatartych czasem wspomnień. Można napomknąć o wizualnie wspaniałym Auto Modellista, obrazoburczo niepoprawnym, ale fenomenalnie grywalnym Carmageddon 2, momentami męczącym Test Drive czy dowolną inną grą, gdzie z przyjemnością posyłaliśmy w wyprzedzający nas bolid przeciwnika rakietę. Trzeba pamiętać, że ścigałki arcade są rubaszne i beztroskie do czasu, kiedy naprawdę zapragniemy wygrywać. Kiedy zamiast rozwalania się o ściany zaczniemy bardziej pożądać szachownicy na fladze. Symulatory i bardziej wymagające tytuły potrzebują refleksu i umiejętności walki z samym sobą. Opanowania emocji, poznania granic swojej cierpliwości. Najważniejsze przy wyścigach to nie dać się wyprowadzić z równowagi, kiedy przeciwnik tuż przed metą odpala nitro i przegrywamy dusząc się w oparach jego spalin.  Wyścigi to przyjemność, ale też wojna nerwów, która uczy pokory.

     

     

Śledź mnie na Twitterze!

     

sakora
7 stycznia 2013 - 23:14