Błoto, bagna, woda i ogień. Strome wzniesienia, niebezpieczne urwiska. Często też krew i kontuzje. Na terytorium naszego pięknego kraju odnaleźć można dwa miejsca, które regularnie zajmują się dostarczaniem wymienionych wyżej składowych. Złotoryja i Lubliniec, bo o tych miejscowościach mowa, każdego roku przyciągają fanów biegania w terenie, by trudnością jak i długością trasy upodlić uczestników organizowanych tam imprez. Wymieszany z błotem został też swego czasu sam autor tego tekstu i stwierdza, że ma ochotę na więcej!
Bieg Katorżnika to duma Lublińca – miejscowości położonej w województwie śląskim, będącej również domem Jednostki Wojskowej Komandosów. Właśnie tam, ktoś, kiedyś, wpadł na pomysł organizacji dość nietypowego biegu terenowego. Zupełnie w celach rekreacyjnych, grupa chętnych wariatów otrzymała przywilej przeprawienia się przez liczącą od 10 do 15 km trasę, brodząc do pasa w błocie, pokonując wpław znajdujące się w okolicy jezioro czy przeskakując zmyślne przeszkody - z drutami kolczastymi włącznie. Pierwszy start odbył się w 2005 roku i przyciągnął kameralne grono jedynie 50 interesantów. Skromny początek Biegu Katorżnika okazał się jednak drobnym zwiastunem czegoś o wiele większego. Wkrótce, ogranizowany przez Wojskowy Klub Biegacza Katorżnik miał rozrosnąć się do naprawdę pokaźnych rozmiarów zyskując przy tym europejską renomę.
Rok później, uczestników było już ponad dwa razy więcej, by w dwa lata od „premiery” zwabić prawie pół tysiąca amatorów taplania się w błocie. 2010 rok to rekord ponad 1200 gości „lublinieckiej dżungli”, a od trzech lat zapis na bieg główny Katorżnika graniczy z prawdziwym cudem. W 2012 roku, a więc w edycji, której sam brałem udział, w ciągu 4 godzin od startu rejestracji chęć do uczestnictwa zgłosiło ponad 800 osób, tym samym uniemożliwiając dalsze zapisy. Bieg odbywa się w sierpniu, kiedy to o zapis starać trzeba się już w lutym. Konkretnie, w jednym dniu lutego, a w zasadzie w jego kluczowych, trzech, czterech godzinach.
Wspomniany bieg główny to nie jedyna opcja startu. Poza nim, szansy na zapis szukać można jeszcze w Biegu VIP’ów i Dziennikarzy, Galernik Team (a więc startach drużynowych), Małym Katorżniku (o ile jest się kilkuletnim szmerglem), Ucieczce z Alcatraz czy nowej atrakcji imprezy, szkoleniu SERE. W zmaganiach okraszonych nazwą słynnego więzienia w zatoce San Francisco para uczestników spięta zostaje łańcuchem za nadgarstki, by w ten sposób spróbować dotrzeć do linii mety. SERE - Survival, Evasion, Resistance, Escape (Przetrwanie, Unik, Opór, Ucieczka) – to kurs elitarnych jednostek specjalnych, pojawiający się na Katorżniku w nieco okrojonej wersji. Po szkoleniu, stu śmiałków próbuje swych sił w „ucieczce z niewoli”, walcząc z głodem, zimnem i wszechobecnym mrokiem, czekając na świt i napis „Finisz”. Wytyczaniem tras Katorżnika zajmują się komandosi z lublinieckiego pułku specjalnego. Moczary, trzęsawiska, rowy melioracyjne, stawy, błota, rzeki - to wszystko czeka na tych, którzy zdecydują się pojawić na linii startu w Kokotku, a więc położonej nieopodal Lublińca miejscowości, gdzie cała impreza ma miejsce. Dla tych, którym bieganie nie do końca w smak, organizatorzy zawsze przygotowują garść dodatkowych atrakcji. Można podjeść trochę żołnierskiego jadła, pooglądać oryginalny, wojskowy sprzęt (jak np. quady używane przez polskich żołnierzy w Afganistanie) czy zapisać się na pocieszny kurs nurkowania w jednej z reklamujących się tam szkół.
Jak wygląda więc samo uczestnictwo w biegu? Możliwości startu są dwie. Po pierwsze, z okrzykiem na ustach i chmarą ludzi przed jak i za nami wbiegamy z molo do lodowatej wody z głównego punktu imprezy, bądź dajemy załadować się na pakę wojskowej ciężarówki i wywieść na drugą stronę zalewu. Tam, prawdę mówiąc, robimy dokładnie to samo, lecz w nieco bardziej zarośniętej krzakami i dzikszej wersji. Później już tylko staramy się nadążyć za resztą i nie pogubić butów w wszechobecnym błocie, w czym niewątpliwe pomóc może opięcie stop taśmą izolacyjną. Robią tak wszyscy, bo wiedzą, co się święci.
Osobiście, Katorżnik zaskoczył mnie w dwojaki sposób. Po pierwsze, ok. 80 procent trasy stanowiła woda, w tej, czy też innej, bardziej błotnistej postaci. O jako takim bieganiu nie było więc mowy, a pokonanie troszkę ponad 10 kilometrów zajęło mi prawie dwie godziny. W międzyczasie, zdążyłem porządnie zmarznąć jak i zgłodnieć, a rozdawany na trasie pitny jogurt nie bardzo pomógł w przezwyciężeniu ani jednego, ani drugiego uczucia. Oczywiście, przez bardziej zalane fragmenty trasy można spróbować przepłynąć, jednak walące nam po twarzy i klatce piersiowej gałęzie i kłody ukryte szczwanie pod powierzchnią skutecznie zniechęcają do realizacji tego chytrego planu. Idziemy więc powoli, wyciągając nogi jak najdalej przed siebie, próbując tym samym wyłapać potencjalną, nie widoczną dla oka pułapkę. Z tego też powodu, wskakiwanie do wody na przysłowiową „bombę” również pozostawić muszę największym śmiałkom – hardkorom. Najważniejszym elementem całej imprezy jest jednak niesamowicie przyjazna atmosfera. Ludzie na trasie ostrzegają się przed ukrytymi balami drewna, ewentualnymi wgłębieniami i zatrzymują się, by pomóc kontuzjowanym. Nie chodzi o to, który dobiegniesz i w jakim czasie – liczy się przede wszystkim fun. No i fakt, czy w ogóle uda ci się dotrzeć do mety, bo i to takie do końca pewne nie jest. Jeśli jednak zaciśniesz zęby, pokonasz góry, rzeki, lasy i błotniste bajora, na końcu z dumą przyjmiesz wręczany każdemu finiszującemu bieg, pokaźny medal. Później czeka cię już ostatnia, zdecydowanie wymagana kąpiel w zimnej wodzie jeziora i nieodparte uczucie dokonania czegoś naprawdę zacnego.
Bieg Szlakiem Wygasłych Wulkanów to druga w naszym kraju impreza, podczas której to ponownie można się solidnie zmęczyć i ubrudzić. Co roku, dwa miesiące przed Katorżnikiem (a więc w czerwcu), wszyscy spragnieni smaku błota w ustach pojawić mogą się w Złotoryi – niezwykle urokliwej mieścinie w województwie dolnośląskim, będącej przy tym polską stolicą złota. Poza kopalnią drogocennego kruszcu i wieloma innymi atrakcjami turystycznymi, Złotoryja także szczyci się przeciąganiem uczestników biegu po niezliczonej ilości błotnistych i stromych wzniesień, wytworzonych w tej okolicy na wskutek procesów geologicznych sięgających (podobno) ponad 250 mln lat wstecz. Nie wiem, nie znam się, zarobiony jestem, ale efekty widać gołym okiem – piekielne wzniesienia i strome, leśne ustępy mocno dały mi się we znaki w zeszłorocznej, trzeciej edycji biegu. Na całe szczęście, organizatorzy zadbali w tym miejscu o odpowiednie schłodzenie organizmu. Poprowadzenie trasy przez okoliczną rzekę, i to pod prąd, z każdą chwilą i w niesamowicie skuteczny sposób, ostudzało mój dalszy zapał do zdrowej rywalizacji. To, co w pierwszych chwilach okazało się miłą alternatywą dla strudzonych mięśni, szybko przerodziło się w nieprzyjemne uczucie wyziębienia i drętwienia stygnących kulasów. O rozgrzanie nie musiałem się jednak martwić, bo 14 kilometrów trasy Wulkaniczego Biegu to nie tylko górki, glina, lasy i rzeka, ale i również rury, kanały, wąskie kładki i szczypta czołgania się pod kolczastym drutem.
Zupełnie jak i Katorżnik, również Bieg Wulkaniczy oferował szereg innych, alternatywnych atrakcji. Po pierwsze, można było się tu najzwyczajniej w świecie pomoczyć, i to nie w błocie, ale w czystej i przyjemnej dla oka wodzie lokalnego kąpieliska. Dzieciaki wystartować mogły w biegu dla ich kategorii wiekowej, bądź już razem z dorosłymi próbować swych sił w konkurencjach płukania złota. Było sporo muzyki (brawa dla genialnego pomysłu rozstawienia na trasie biegu lokalnych kapel!), wspólne, wieczorne ognisko, a z racji zeszłorocznego Euro, także zbiorowe emocje przy oglądaniu meczów kwalifikacyjnych. Atmosfera całej imprezy była bardziej niż przednia, i razem z poziomem trudności oraz wysokim urozmaicaniem terenu biegu, przekonała mnie z lotu do zapisu w tegorocznej, IV edycji Wulkanów.
Dwie, opisane powyżej imprezy różniły się przede wszystkim faktem, iż o ile Katorżnik prawdziwie mnie upodlił (zgodnie zresztą z obietnicą), o tyle Bieg Szlakiem Wygasłych Wulkanów stanowił spore, kondycyjne wyzwanie. O wiele więcej tu biegania, przeskakiwania i wspinania się – przez góry starych opon, zdezelowanych aut czy pod strome, leśne wzniesienia, przy użyciu lin i pomocnych dłoni innych biegnących. W Katorżniku biegnie się o wiele mniej, przez co zbyt dużo czasu spędza się nad depresyjną myślą rzucenia tego wszystkiego w cholerę i chęcią rezygnacji z biegu. Dlatego też Katorżnik bardziej rozbił mnie pod względem psychicznym, Wulkan zaś – fizycznie.
Tak czy inaczej, zarówno licząca sobie już osiem edycji lubliniecka katorga jak i Bieg Wulkaniczny w w liczbie trzech odsłon są tak samo genialnymi okazjami do małego sprawdzenia swoich limitów i wspólnej, sportowej zabawy. Sprawdzcie, zapiszcie się, przyjedźcie. Ubaw po pachy. Błoto do pasa.
Zapraszamy na oficjalny fan-page serwisu – z prędkością karabinu maszynowego wyrzucający najświeższe informacje o nowych recenzjach i felietonach!