W czystej teorii, książkowy Hitman ma wszystko, by zachęcić entuzjastów Pana 47 do sięgnięcia po zawartość ich portfeli. Po pierwsze fabułę, będącą nieznanym jeszcze rozdziałem z życia łysego klona zabójcy, stanowiącą pomost pomiędzy finałem wydanego w 2006 roku Blood Money, a najnowszym Absolution. Po drugie postać autora, Raymonda Bensona, dla którego przenoszenie uniwersów gier na książkowe stronice to nie pierwszyzna – dwie pozycje pod szyldem Splinter Cell i Metal Gear Solid oraz jedna oparta na nie-aż-tak-świetnym Homefront są tego najlepszym dowodem. Ostateczny spokój duszy fanów zabójczego klona przynieść powinny konsultacje pisarza z samym IO Interactive, świadczące o wysokim zaangażowaniu i pieczołowitości twórcy. Co z praktyką?
W praktyce zaś… No cóż. Nie owijając w garotę i zrzucając prawdę prosto z przysłowiowego mostu – Hitman: Potępienie to kolejny, podręcznikowy przykład niewykorzystanego potencjału. Pierwsze rozdziały nie zdają się nam jednak tego sugerować - ukazane z perspektywy Diany Burnwood wprowadzenie, standardowo nawigującej Hitmana w jego kolejnym zadaniu dla Agencji, naskrobane zostało w bardzo dynamiczny i nakręcający akcję sposób. Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, w otwierającym książkę zleceniu nie wszystko idzie tak, jak powinno – ścigana przez własnych przełożonych Diana czmycha sprzed stanowiska pracy w najbardziej kluczowym dla misji momencie, a przez to sam 47 nieomal ociera się o śmierć. Od tej chwili właśnie, z przyczyn zupełnie mi nie znanych, książka postanawia wytracić uzyskaną przez wstęp dramaturgię i po cichu zabić naszą ciekawość, konsekwentnie realizując ten plan niemal do samego końca.
Sama historia już gdzieś tak w połowie zaczyna zalatywać sandałem (i to z dużą ilością masła), nawarstwiając tylko liczbę sytuacji, w której miałem ochotę szczerze złapać się za głowę. Naprawdę nie przeszkadza mi fakt, iż fabuła lubi sobie poskakać po naszym globie (zarówno w miejscu, jak i w czasie) a trzecio osobowy narrator ustępuje czasami miejsca pierwszoosobowym spostrzeżeniom Hitmana. Czego do końca przetrawić nie mogę, to wpleciony w całość wątek miłosny – serio, nie pytajcie – oraz fakt, iż najlepszy cichy zabójca na naszej planecie, przy akompaniamencie policyjnych syren, rozjeżdża swój cel autobusem. W centrum miasta. A jeśli już się tak radośnie czepiam, nie omieszkam i wbić swoich szponów we wspomniane rozkminy twarzy całej serii. Tych zdaje się tu być zdecydowanie zbyt dużo, a w swej treści nie zawsze pasują do sylwetki znanego mi od 12 lat zabójcy. Rozumiem jednak, iż mogą być to jedynie moje osobiste odczucia – Hitman zawsze miał być swego rodzaju pustym naczyniem, które wraz z ilością dostępnych dróg do realizacji celu pozwalało graczom na całym świecie samodzielnie kształtować własną sylwetkę łysego protagonisty. W książce ta swoboda zostaje nam odebrana, przez co niejako odgórnie traktować musimy sceny anihilacji kilku ochroniarzy za pomocą zdobycznego widelca jako coś normalnego. Osobiście, w dowolnej produkcji z 47 zrobiłbym coś takiego dla jaj, by czym prędzej wczytać zapisaną grę. Tutaj musiałem jednak biernie przyglądać się całej sytuacji, roniąc łzy smutku i zażenowania.
Odniosłem wrażenie, iż w swej rzemieślniczej pracy, pan Benson postanowił wysmażyć książkę „dla wszystkich”. W ten sposób, „wszyscy” otrzymaliśmy bezpłciową hybrydę, która nie zapewni sytości ani fanom serii, ani osobom z uniwersum Hitmana nie zaznajomionym. Owszem, znajdzie się tutaj parę smaczków dla starych wyjadaczy, a pomimo ilości hejtu, jakie zdążyłem tu już wylać, Hitman: Potępienie to w miarę strawne danie. Zwykłem jednak jadać nieco lepiej. Jako niezbyt wymagające czytadło książka sprawdza się wyśmienicie, tylko… komu ją właściwie polecić?
Zapraszamy na oficjalny fan-page serwisu – z prędkością karabinu maszynowego wyrzucający najświeższe informacje o nowych recenzjach i felietonach!