Wśród całego panteonu bohaterów gier komputerowych, mało jest postaci z tak trudną przeszłością, jak białowłosy Raiden. Od początku będąc zaledwie narzędziem wojny, o normalnym dzieciństwie mógł jedynie pomarzyć, już od 7 roku życia pracując na takie pseudonimy jak Jack the Ripper czy White Devil. Krzywdzony oraz oszukiwany przez bliskich i pracodawców, a przy tym wykreowany na androgynicznego ciecia ślizgającego się na ptasich kupach, w każdym aspekcie swojej egzystencji miał bidula pod górkę. Nienawidzili go też i sami gracze, bo to w końcu za jego sprawą legendarny Solid Snake zdegradowany został do roli postaci drugoplanowej, w Sons of Liberty ustępując miejsca tej pustej wówczas, bishoshenowej skorupie. Jak głosi jednak znane i popularne przysłowie, nie ma tego złego, bo Raiden wrócił i kopie tyłki (dosłownie i w przenośni), chociaż do rangi „S” trochę jeszcze tu brakuje.
Do pomysłu wyplucia spin-off’a mojej ukochanej, skradankowej serii przez naprawdę długi czas podchodziłem z dystansem. Sama idea kryła w sobie tyle samo potencjału co i obaw – z jednej strony mamy bowiem odświeżoną w Guns of the Patriots postać cybernetycznego ninja Raidena, który do sieczki nadaje się jak nikt inny, z drugiej zaś – duże szanse na ciężkie do odpracowania, zszarganie reputacji całego uniwersum. Dzisiaj, każdy z moich strachów mogę już wyrzucić do kosza, bo Rising to najbardziej umiejętne przeniesienie realiów, charakterystycznych elementów i całej plejady smaczków z jednego gatunku na drugi, jaki w życiu widziałem. Jest opcjonalna możliwość eliminacji przeciwników skradaczem, chowanie się w kartonach, całe godziny rozmów przez Codec, odjechani bossowie i specyficzny humor. Są też i genialne, dynamiczne i świetnie wyreżyserowane przerywniki filmowe, a każdy z wymienionych wyżej elementów dostosowany został do nowych warunków, w jakich Metal Gear musiał się odnaleźć. W dodatku (i co najważniejsze), Revengeance to prawdziwy slasher pełną gębą – ale nie wyprzedzajmy faktów.
Fabularnie, Metal Gear Rising rzuca nas cztery lata za finał Metal Gear Solid IV. Trzymający wszystko w ryzach Patrioci nie istnieją, militarne organizacje prywaciarzy rozlały się po całym świecie, a cybernetycznie wspomagani żołnierze to już chleb powszedni. Naszego białowłosego sobowtóra Michaela Jacksona spotykamy w momencie, gdy zatrudniony dla Maverick Security trudni się ochroną afrykańskiego wiceministra N’Mani. Bezstresowe trzymanie pada nie trwa zbyt długo, bo na scenę szybko wkraczają przedstawiciele Desperado Enterprises – organizacji, której pokój na Czarnym Lądzie zupełnie nie w smak. Plan destabilizacji domu Króla Lwa rozpoczynają od zaszlachtowania wiceministra jak i skopania tyłka Raidenowi, by w kilka tygodni później sukcesywnie dostawać już baty od jego ulepszonej wersji.
Termin „granie w slasher dla fabuły” w dalszym ciągu zostawić będę musiał na God of War: Wstąpienie, bo Revengeance, pomimo charakterystycznych dla Metalowej Przekładni Zębatej intryg, spisków i polityczno-militarnych rozgrywek, nie wybija się ponad standardy gatunku. Najważniejsze, że poziom narracji w żadnym momencie nie zanurza się poniżej linii dobrego smaku bądź do poziomu bezsensownego bełkotu, a całość potraktować można jako bardzo przyjemny dodatek do kolejnych porcji cięcia i siekania (ba – w grze istnieje nawet trofeum za odpowiednio wysoką częstotliwość opcjonalnych rozmów z resztą zespołu).
Daniem głównym jest tutaj oczywiście rdzeń rozgrywki, a więc diablo szybkie okładanie przeciwników za pomocą futurystycznej katany Raidena. Muszę przyznać, iż jeszcze nigdy wcześniej nie uświadczyłem tak płynnych przejść pomiędzy słabym a silnym atakiem, tutaj łączącym się w nieprzerwany taniec śmierci głównego bohatera. Walka jest niesamowicie satysfakcjonująca, chociaż festyn ultra płynnych ruchów kierowanej postaci jak i łatwość wyprowadzania kolejnych combosów sprawiają, iż trudno jest nam wyłapać każdy nowo wykupiony przez nas manewr. Poza tym, łatwość lwiej części starć (wliczając bossów) pozwala zupełnie zapomnieć już o jakiejkolwiek finezji, a całość sprowadza się do miarowego klepania przycisków oraz umiejętnego wyprowadzania bloku (pozwalającego też na natychmiastową kontrę). Pomimo tego, o powtarzalność czy znużenie nie musimy się martwić, bo to, co Raiden wyczynia na ekranie reagując na nasze klepanie guziczków, zrywa berety z głów. Co więcej, prawdziwa zabawa rozpoczyna się w momencie aktywowania trybu Blade Mode, przesuwającego kamerę blisko za plecy naszego zakapiora. Przy pomocy analogów i w zwolnionym tempie, możemy wtedy swobodnie wyznaczyć linię cięcia dzierżonej katany, ciachając naszych przeciwników na plasterki – od szeregowych cyborgów, po helikoptery czy kilkumetrowe maszyny kroczące. Odpalenie Blade Mode sukcesywnie uszczupla przydzielony mu pasek energii, który da się jednak szybko i sprawnie odnowić, trafiając w kwadracik umieszczony na sylwetce namierzonego niemilca. Gdy linia cięcia przemierzy jego powierzchnię, starcie zakończy się efektownym wyrwaniem energetycznego rdzenia z ciała przeciwnika, odnawiającego wspomniane paliwo trybu ostrza, jak i życie głównego bohatera. Szybko, sprawnie i z pompą, bez zbędnego spowolnienia tempa akcji – czyli tak, jak być powinno.
Nie da się ukryć, iż Metal Gear Rising: Revengeance to slasher specyficzny. Świetne projekty przeciwników (jak i wszystkich innych, wyrazistych oryginałów przewijających się przez ekran), mistrzowskie przerywniki filmowe, humor i szacunek do macierzystego uniwersum to tak samo zaleta jak i wada, bo przecież nie każdy trawić musi akurat taki "feel" i podejście do tematu. Oprawa audiowizualna również balansuje na podobnej krawędzi – cieszące oko animacje i pieczołowicie wykonane modele postaci kłócą się z bezbarwnymi, nie kryjącymi nawet swej „korytarzowości” lokacjami, a gitarową młóckę (i to z wokalem!) przygrywającą podczas coraz to bardziej obłędnych i epickich strać albo się kocha, albo nienawidzi. System wyprowadzania kolejnych razów jest bardzo przystępny i prezentuje się obłędnie, ale w zasadzie nie da się tutaj cieszyć czy przejmować każdym nowym combosem z osobna, bo i tak te umykają nam gdzieś w nieprzerwanym wirze walki. Osobiście, z lotu podpisuję się pod tą bardziej zadowoloną grupą odbiorców, której częste (jak na slahser), fabularne wtrącenia w gameplay wcale nie przeszkadzają i do których Revengeance był wręcz kierowany. Wszyscy inni gracze, a już w szczególności ci z MGS’em nie zaznajomieni, zbrojąc się w odpowiedni dystans i przymrużając nieco oko, po przygody odświeżonego Raidena również powinni sięgnąć. Koniec końców, parafrazując klasyka, to kawał dobrej młócki, z alternatywnymi fatałaszkami, narzędziami mordu i całą resztą "ficzerów", bez których dobry slasher obejść się przecież nie może ;)
Zapraszamy na oficjalny fan-page serwisu – z prędkością karabinu maszynowego wyrzucający najświeższe informacje o nowych recenzjach i felietonach!