Buja w Tanzanii: Lake Duluti - Buja - 17 marca 2013

Buja w Tanzanii: Lake Duluti

Zatrzymaliśmy się w Outpost Lodge. Tzw. „loże” to typowe miejsce turystycznego pobytu w krajach afrykańskich takich jak Kenia, Tanzania czy Uganda. Właściwie można znaleźć je wszędzie tam, gdzie wakacje spędzają biali ludzie. Różnią się od wielkich kilkugwiazdkowych hoteli przede wszystkim formą architektoniczną. Nie są to duże molochy, a raczej apartamenty skupione w małych budynkach rozrzuconych po terenie obiektu. Wyróżnia je także bliskość z naturą: każda loża to w istocie jeden wielki ogród, w którym pojawia się dużo ptaków, a często po drzewach grasują dzikie małpy. Oprócz swojej zielonej strony, loże oferują to co każdy szanujący  się hotel – baseny, bary, sieci wifi i obsługę na bardzo wysokim poziomie.

Dzień podróży z Polski był intesywny i z małą ilością snu. Po tym jak ekipa z SED Adventures odebrała nas z lotniska, umówiliśmy się z nimi, że następnego dnia zgarną nas z loży o 8 rano i pojedziemy zgodnie z programem w pierwsze z miejsc, które mieliśmy zobaczyć – Duluti Lake. Rankiem, po typowym english breakfast (omlet, kiełbaska, grzanki) wrzuciłem pospiesznie wpis na bloga napisany jeszcze na holenderskim lotnisku. Kierowca powinien być lada chwila, jednak czekając na niego udało mi się przysnąć na wygodnej kanapie. Spóźnił się 50 minut. Były jakieś problemy z samochodem i niby powinienem się gniewać, ale czarnoskóry kierowca bardzo grzecznie nas przeprosił, a ja zyskałem bezcenne minuty na drzemkę.

Gdy dojechaliśmy do Duluti Lake, okazało się, że na birdguide’a (specjalny przewonik z sokolim okiem, który zna wszystkie gatunki ptaków) trzeba czekać 15 minut. Artur mówi, że z czarnymi tak jest zawsze. Kwadrans zleciał niezauważalnie, a ja rozbudziłem się mocną herbatą. Nasz nowy birdguide, Samuel, dał nam do wyboru dwie mozliwości. Albo obejdziemy jeziorko z buta, albo opłyniemy je w canoe. Choć obawiałem się trochę, że mogę zamoknąć razem z całym drogocennym sprzętem foto, bez dłuższego namysłu wybraliśmy canoeing. Zawsze to coś nowego i bardziej ekscytującego, niż spacer z lornetką.

Canoe były dwuosobowe. Jedno miejsce z przodu, dla mnie i Artura, jedno miejsce z tyłu, dla wiosłującego birdguide’a. Z Arturem popłynął jeden z pracowników rezerwatu, bo Lake Duluti to nie byle staw i razem z przyległymi terenami stanowi rezerwat. Dulut w języku swahili oznacza „najgłębsze miejsce” i rzeczywiście jezioro zasługuje na to miano, bo gdzieniegdzie głębokość dochodzi do 700 metrów!  Opłynięcie ponad 60 hektarów zajęło nam dobre dwie godziny, w czasie których mieliśmy możliwość złapania niesamowitych ujęć kilku gatunków kormoranów, czapli, wikłaczy i zimorodków. Kormorany były na tyle mało płochliwe, że gdy podpływaliśmy do gałęzi wystających z wody, płoszyły się dopiero przy odległości trzech, czterech metrów, a wtedy zrywały się z furkotem rozpędzając się po wodzie i w końcu odrywając się od jej powierzchni z pomocą wielkich skrzydeł. To było naprawdę niesamowite przeżycie.

Zadowoleni po rejsie wróciliśmy do Arushy na lunch i umówiliśmy się z kierowcą, żeby zabrał nas w okolice małego, lokalnego lotniska. Artur przed wyjazdem wyczytał, że jest to miejsce obfitujące w kilka ciekawych gatunków. Gdy tam jechaliśmy, powietrze było przyjemnie wilgotne. Dało się wyczuć, że niedawno przeszedł tamtędy deszcz. Z tego samego powodu, kierowca miał opory, żeby nas wypuścić z samochodu. Nie dziwię mu się, bo już po pół godziny biegania z aparatem na moich sandałach było więcej błota, niż same ważyły. Było to miejsce, gdzie lokalni pasterze wyprowadzali swoje bydło, więc byłem zmuszony żeby uważać gdzie stawiam kroki, if you know what I mean. W dodatku słońce było już naprawdę wysoko a chmur coraz mniej i moje ręce, którym oszędziłem tego dnia kremu z filtrem, zaczęły robić się czerwone i mocno piec. Mimo wszystko warto było się tu zapusczać. Udało mi się sfocić piękny kolorowy gatunek – Black-headed Oriole, czyli wilgę złotogrzbietą.­ Przy okazji zwróćcie uwagę na różnicę między angielską i polską nazwę. To jeszcze nic, istnieją gatunki, których nazwy są jeszcze bardziej rozbieżne. Poświęcę temu kilka linijek we wpisie szerzej traktującym o birdwatchingu w Afryce.

Reszta dnia zleciała jak typowe wakacje – drzemka w pokoju, zimne piwko w barze, rum z colą. Zgraliśmy wszystkie zdjęcia na dysk laptopa i zaznaczyliśmy zaobserwowane dzisiaj gatunki. Następny dzień mieliśmy jechać do Oldonyo-Sambu. O dwóch zakręconych masajach, których tam spotkaliśmy, przeczytacie w następnym wpisie. Jambo!

Lake Duluti Lodge. Ktoś rozpozna moją lekturę?
Artur fotografuje z Canoe. Kormorany są bardzo, bardzo blisko.
Na brzegu czają się smoki.
... oraz piękne wikłacze rdzawogłowe.
Rodzina wikłaczy słynie z umiejętności budowania gniazd. Na zdjęciu samiec brunatniczki.
Afrykańska Piwoteka I: Castle Lager.
Nasz środek transportu, Toyta Land Cruiser.
Błotniste tereny otaczające Arusha Airport.
Buja
17 marca 2013 - 06:17