Na samym wstępie pragnę podziękować ósmej paczce z cyklu Humble Indie Bundle, bowiem gdyby nie ona, nie zagrałbym (i najpewniej nigdy nie usłyszał) o Little Inferno. A jak świadczy ten sympatyczny znaczek obok, byłaby to swego rodzaju strata, bo ten nowy, niezwykle sympatyczny "indyk" od twórcy World of Goo to naprawdę pomysłowy kawałek kodu. Zapraszam na krótką recenzję krótkiej gry.
Little Inferno to gra o podpalaniu, jaraniu, hajcowaniu, puszczaniu z dymem, i paleniu. I choć nie robi się tam niczego, poza powyższymi czynnościami, to do zabawy chce się wracać. Normalnie jakieś czary, chyba.
Gameplay jest prosty, by nie powiedzieć prostacki. Oto kominek (Little Inferno Entertainment Fireplace™), w którym trzeba palić różne, różniste rzeczy. Na starcie mamy niewielką ilość kasy, za którą kupujemy przedmioty z pierwszego udostępnionego katalogu łatwopalnych artykułów maści wszelakiej. Gdy coś spalimy, dostajemy więcej pieniędzy, niż mieliśmy na początku, więc możemy kupić kolejne rzeczy i znowu je spalić. A potem jeszcze trochę i jeszcze, i jeszcze... Żeby nie było nudno, w Little Inferno występują combosy - po spaleniu dwóch lub trzech konkretnych rzeczy (w grze jest lista 99 zestawów do spalenia, a co wchodzi w ich skład musimy wywnioskować na podstawie nazwy) dostajemy jeszcze więcej monet i zbliżamy się do odblokowania kolejnego katalogu, w którym znajdziemy nowy zestaw szalonych rzeczy i będziemy mogli jeszcze więcej paaaaaliiiiić!
Puszczanie z dymem szalonych miśków, cudzych kart kredytowych, wąsów, bomb atomowych (!) czy ciał niebieskich (można spalić m.in księżyc, choć trzeba wziąć pod uwagę jego siłę przyciągania - w ogóle silnik fizyczny daje radę) urozmaicone jest delikatnym, acz sugestywnym tłem fabularnym. Bohater i właściciel kominka jest mieszkańcem miasta, w którym śnieg pada od niepamiętnych czasów i temperatura ciągle leci w dół, więc trzeba się jakoś ogrzewać (stąd obsesyjne palenie wszystkiego wokół). Bohater otrzymuje pogodowe raporty od pana pogodynki oraz listy od koleżanki imieniem Sugar Plumps i niejakiej Panny Nancy. Sytuacja pomału robi się coraz gorsza i coraz dziwniejsza, a dochodzące zza ściany domu odgłosy mogą zastanawiać. I choć autorzy nie wyjaśniają wszystkiego, to historyjka jest na tyle ciekawa, że spokojnie można pokusić się o własną interpretację. I tu wielki plus za zaskakujące końcowe 20 minut zabawy, będące konkulzją maratonu jarania. W odbiorze całości pomaga też spora dawka pokręconego humoru, tak dobrze znanego choćby z World of Goo.
No właśnie - World of Goo... Klimat tamtej gry jest widoczny w Little Inferno (ba, jest też bezpośrednie nawiązanie), a graficznego stylu nie da się z niczym pomylić, podobne jak ścieżki dźwiękowej. Little inferno jest ładne, wesołe w swym mroku i mroczne w swej wesołości, a faktyczny główny bohater, czyli ogień, został wykonany pierwszorzędnie (na tyle, że jeśli w kimś drzemie mały piroman, to w grze się zakocha). 3,5 godziny minęły bardzo szybko i bez uczucia znużenia, choć powtarzalność czynności podkręcona jest tu do granic absurdu. Warto się rozejrzeć, choć domyślna cena 10 dolarów, ale trzeba zapłacić za grę na oficjalnej stronie, to zdecydowanie za dużo... Na szczęście niedługo pewnie będzie wyprzedaż na Steamie, a wtedy spalimy cały świat. Juhu!