Domowe kominki od kilkunastu lat przeżywają swój renesans. Ich tradycyjną funkcję przejęły nowoczesne, wydajne systemy centralnego ogrzewania, więc takim paleniskom przypada obecnie rola estetyczna i sentymentalna, uosabiająca ciepło domowego ogniska. Do zapomnianych już, dawnych czasów odwołuje się jednak Little Inferno, w którym walka z mrozem spotyka się z czystą piromanią.
NIE WSZYSTKIE MOSTY ZA SOBĄ SPALONE
Mnóstwo ludzi miało ogromne oczekiwania względem Little Inferno – w końcu majstrowały przy nim również osoby odpowiedzialne za niemal kultowe wśród indyków World of Goo. LI to jednak nie tylko znaczek innego studia w planszach tytułowych – to także całkowicie odmienna filozofia zabawy, choć znajdzie się kilka podobieństw. Wydarzenia rozgrywają się w mieście od długiego czasu walczącym z zimą – każdy kolejny dzień przynosi większy chłód, a mieszkańcy w zasadzie nie wychodzą z domów, czekając na wieści o odwilży. Te jednak nie chcą napłynąć, a konieczność przetrwania mrozów to młyn na wodę firmy Tommorow Corporation (swoją drogą to też nazwa ekipy developerskiej), która wychodzi naprzeciw potrzebom klientów produkując Little Inferno Entertainment Fireplace. Taki właśnie kominek nabywa główny bohater, a zadaniem gracza jest, kolokwialnie rzecz ujmując, „dorzucanie do pieca”. Zapomnijcie jednak o drwach czy starych gazetach – tutaj z dymem puszcza się przedmioty domyślnie do tego nie przeznaczone. Cierpicie na syndrom małego piromana? W takim układzie Little Inferno to coś dla Was!
MOKRY SEN PIROMANA
W świecie gry sfajczyć można wszystko: budziki, magnesy, kukiełki czy konsolki nawiązujące naszej ukochanej branży, a nawet… miniaturowe wersje planet. Rozgrywka niemal w całości opiera się na wrzucaniu do paleniska przedmiotów zakupionych w katalogach i łączeniu ich w kombinacje – np. „Lenders” („Kredytodawcy”, tłumaczenie własne, gdyż gra nie ma polonizacji) to spopielenie razem karty kredytowej oraz banku. Gwałtowne utlenianie wywołuje różne reakcje w zależności od rzeczy – szkolny autobus rozpędzi się uderzając w ścianę kominka, a z wewnątrz będą dobiegać krzyki, natomiast dyskietka z wersją testową Little Inferno rozbłyśnie zielonym, pikselowatym płomieniem. I właśnie tutaj ujawnia się szaleństwo tytułu: dominuje czarny humor na czele z reklamowaniem LIEF jako idealnej zabawki dla dzieci, gdzie mogą wrzucić swoje misie i inne pierdółki by patrzeć, jak płoną. Pomimo gadki o przenikliwym chłodzie za oknem przed kominkiem nie ma on nic do gadania: pali się dla przyjemności, funu i zobaczenia, co się stanie przy połączeniu rozmaitych, nietypowych obiektów – nawet jeśli płomień całkowicie zgaśnie, wystarczy rzucić coś na ruszt i „podpalić” kursorem.
OGNISTY „ROMANS”
Dostęp do następnych katalogów uzyskujemy wykupując co najmniej raz każdy przedmiot z poprzednich. A skąd brać na to fundusze? Otóż LIEF to taka niewielka pralnia pieniędzy, ogniste perpetuum mobile: spopielony obiekt zwraca kwotę przewyższającą swoją wartość. Dzięki temu mamy szmal na kolejne oraz rozbudowę skrzynki pocztowej, w której lądują przesyłki, bowiem surowce dostarcza poczta w określonym czasie. Ten można skrócić za pomocą wypadających ze zwęglonych rzeczy znaczków, choć i bez tego dostawa trwa maksymalnie 3 minuty z hakiem. Poza tym listonosz przynosi także listy – zarówno od producenta kominka, jak i… sąsiadki, za ścianą dorzucającej do swojego paleniska, gdyż ta w przypływie samotności postanowiła nawiązać kontakt. Dziewczę jest równie szalone, co rozgrywka: zdradza emocjonalną nadpobudliwość, więc fakt, że dzieli nas warstwa cegieł, uznaję za dużą zaletę. Wiecie, taki firewall, hehe. Czasem poprosi o coś, innym razem sama coś podeśle, lecz generalnie wszystkie świstki z jej pismem i tak lądują na ruszcie z braku miejsca. Sedno wątku fabularnego stanowi właśnie wymiana listów oraz ostatnia sekwencja.
NAJSŁABSZE OGNIWO
Właśnie ten fragment obnaża największą wadę Little Inferno: ciekawy, interesujący świat o dużym potencjale, stworzony z poczuciem humoru, jest gdzieś tam za oknami, a gracz siedzi przy kominku i patrzy, jak płonie matrioszka z amerykańską laleczką w zimnowojennych combo. Ma to swój urok i z pewnością wyróżnia się nawet na tle często szalonych gier niezależnych, lecz na dłuższą metę potrafi nieco znudzić. Rozgrywka nie ma bowiem wyższego celu ani bata wiszącego nad odbiorcą – to bardziej relaksator. Z tego też względu tytuł nie wszędzie został, nomen omen, ciepło przyjęty - pomimo wywarcia świetnego wrażenia na Independent Games Festival w kilku kategoriach, wielu ludzi chciało w LI widzieć duchowego następcę World of Goo, czyli produkcję nie tylko zabawną, o niebanalnej stylistyce, lecz i wymagającą. Tego w Little Inferno nie znajdziecie, ale tytuł i tak broni się humorem oraz wykonaniem – kapitalna muzyka potęguje klimat budowany przez charakterystyczną, znajomą kreskę, zaś nad chaosem w palenisku panuje fizyka. Obiekty spalają się w różny sposób, może je przesuwać, a niektóre efektownie wybuchają. Za to na minus zasługuje niezmienność paleniska – przez jakieś 3h (w zależności od tempa odkrywania kombinacji) gapimy się w ten sam kominek, niemal całkowicie niepodatny na jakieś modyfikacje. Gdyby np. co jakiś czas wymagał czyszczenia, stanowiłoby to niezłe urozmaicenie, a tak szybko wkrada się monotonia. Swoje zrobiłyby także achievementy, lecz to kolejny element nieobecny w LI.
SŁOMIANY ZAPAŁ
Little Inferno to w pełni funkcjonalny dowód, że gry niezależne to płaszczyzna wywracająca do góry nogami prawidła znane z rynku „dużych” gier: tutaj szansa na zaistnienie tkwi w ryzyku i nieszablonowym, zwariowanym pomyśle. Z dziełem Tommorow Corporation warto się zapoznać, a zwłaszcza przesłuchać jego ścieżkę dźwiękową – klimatyczną, piękną, wręcz idealną do obcowania poza grą, bo do samej rozgrywki można stosunkowo szybki stracić zapał.
Jeśli ktoś ma ochotę śledzić mnie na Twitterze, zapraszam tutaj: https://twitter.com/guy_fawkes_gt
Zapraszam również do mojej strony na FB, gdzie zamieszczam wszystkie linki do publikowanych przeze mnie treści i ciekawostki: http://www.facebook.com/GuyFawkes88