Mierzenie się z nowym materiałem od Nine Inch Nails to zawsze wielka przyjemność i wielkie wyzwanie, szczególnie jeśli potem chce się opisać rezultat tego mierzenia. Hesitation Marks dostępne jest do odsłuchu od tygodnia, co jest naturalną konsekwencją wycieku płyty do sieci. Od dzisiaj jednak rownież wszystkie spotifaje, dizery i łimpy powinny oferować nowe NIN w swych zasobach. A musicie wiedzieć, że Hesitation Marks jest rzeczą nietuzinkową i zaskakującą, choć w swym rdzeniu niezmiennie nin-ową.
W maju Trent Reznor zaskoczył ludożerkę wyznaniem, że nie był do końca szczery i "potajemnie" tworzył w swym leżu nowy album Nine Inch Nails, choć wszyscy spodziewali się w najlepszym razie dwóch nowych kawałków, które wcześniej zapowiedział na zaległe wydawnictwo typu "the best of" (BTW nadal jest je winny wytwórni Interscope). Po stworzeniu numerów zatytułowanych Everything i Satellite, Reznor postanowił sprawdzić czy nie siedzi w nim więcej piosenek. Po roku pracy ze swym wieloletnim towarzyszem broni, Atticusem Rossem, okazało się, że płyta jest gotowa i że bardzo mu się podoba. Hesitation Marks dzisiaj ma swoją światową premierę, a ja zapraszam na krótką słowną wycieczkę po tym trwającym nieco ponad godzinę albumie.
Hesitation Marks już zdobyło wśród masy fanów tytuł najlepszego wydawnictwa z logo NIN od czasów With Teeth, albo i nawet The Fragile - wyraźnie widać więc, że głód i potrzeba posłuchania nowego Reznora była w narodzie silna. Wszak poprzednia pełnoprawna płyta zatytułowana The Slip została wydana w maju 2008 roku, czyli 5,5 roku temu. To kawał czasu, który został zajęty przez nagradzane soundtracki i poboczny projekt How to destroy angels (bardzo sympatyczny, ale wciąż dla wielu stanowi jedynie namiastkę Nine Inch Nails). Ale dosyć czekania. NIN wraca i ma się świetnie (choć nie bez zgrzytów, które postaram się wytknąć).
Nowy album to 14 kompozycji, z czego początkowa i końcowa to krótkie instrumentale, między którymi znajduje się 12 różnorodnych utworów - od pop-rockowego singla, przez niemal hip-hopowe "tłuste bity" aż po mroczny hałas, z którego Reznor jest najbardziej znany. Od razu ostrzegam miłośników żywych instrumentów - każdy utwór na HM bazuje na elektronicznym, perkusyjnym rytmie, obowiązki gitary basowej często przejmuje syntezator, a gitary lubią zostawać w tle. Więc jednym z minusów nowego Nine Inch Nails jest np. za mało prawdziwej perkusji i gitarowej ściany dźwięku, a trochę za dużo "plumkania". A skoro zacząłem od narzekania, to... Może nie podobać się też nieco zbyt usilne wydłużanie piosenek - przynajmniej dwa utwory mogłyby trwać o minutę krócej bez straty dla całości. A już na pewno wielu nie będzie sie podobał utwór Everything (oficjalny singiel numer 2), który w zwrotkach jest tak nietypowo dla Reznora radiowy, wesoły i plażowy, że gdyby nie pewność, że to gra NIN i chaos w refrenie, zastanowiłbym się dwa razy nad ponownym odsłuchaniem go. Niespecjalnie udany eksperyment, który atakuje uszy dokładnie w połowie płyty.
Cała reszta na szczęście błyszczy bez specjalnego wysiłku i podlizywania się słuchaczowi. Fani odnajdą na Hesitation Marks całą masę odwołań (zarówno tekstowych, jak i muzycznych) do poprzednich dokonań Reznora, celowo zresztą tam umieszczonych. Atmosfera albumu czerpie z obecnego samopoczucia człowieka, który w 1994 roku dał światu rewelacyjne The Downward Spiral. Wtedy był na autodestrukcyjnej ścieżce, a teraz jest szczęśliwy i po przejściach, z których wyszedł zwycięsko. Nie bez powodu niektórzy nazywają HM sequelem do TDS, ale zrobionym na takich warunkach, jakie dyktuje pan autor (czyli bez atomowej agresji i wrzasków, ale niemal równie ekscytująco).
Po spokojnie narastającym intro przechodzimy do nowego koncertowego otwieracza - Copy of A, świetnej rytmicznej, industrialowej dyskoteki, która pomału rośnie, rośnie i rośnie. Główka sama chodzi! Następnie uszy osładza hałaśliwy, pełen cytatów, ale bardzo bezpieczny, pierwszy po latach przerwy singiel - Came Back Haunted (za kilka lat to będzie jeden z klasycznych utworów grupy, choć tego samego nie da się powiedzieć o epileptycznym teledysku autorstwa Davida Lyncha). Kolejne 3 utwory to bardzo szerokie spektrum kompozycyjnych umiejętności Reznora: mamy spokojne, pościelowe, bardzo ładne Find My Way (echa pracy w zespole z żoną), szalone, funkowe, pełniące funkcję Closer i kojarzące się z Prince'em (yup) All Time Low, inkrustowane smykami oraz brzęczącą, "fragile'ową" gitarą Disappointed (które moim zdaniem lepiej brzmi w wersji studyjnej, niż live). Potem znienacka wkracza wspomniane wcześniej Everything (pocieszenie: najkrótsza piosenka na płycie) i szybko przechodzi w doskonale nadające się na parkiet dyskotekowe rytmy w Satellite. Beat oraz zaśpiew skojarzył mi się z... Justinem Timberlake'iem (sic!), choć typowo Trentowe zagrywki szybko zaczynają zwracać uwagę (cudowne jest pierwsze, wyraźne wejście gitary).
Przekroczyliśmy półmetek i teraz już będzie dużo klasyczniej (z jednym wyjątkiem), ale w konsekwentnie wysokiej jakości. Various Methods of Escape to kawałek, który z powodzeniem mógłby trafić na The Fragile i przy okazji jest utworem, który od razu awansował jako główny nowy kandydat do listy "the best NIN songs ever". Ciary! Po nim czas na ostatnią "dziwną" kompozycję, do której trzeba się trochę przekonywać. Running to wesoły, szalony galop, sample żywcem wyrwane z Pretty Hate Machine i kanciasta, pocięta gitara. Trent z 1990 wita się z soundtrackowym Trentem. Hesitation Marks kończy się czteroutworową opowiastką, w której wszystko płynnie przechodzi jedno w drugie. Najpierw mamy świetne, bardzo basowe (pozdrowienia dla subwooferów) I Would For You z zacną gitarową końcówką i typowo reznorowym pianinkiem, potem na myśl przychodzi The Downward Spiral, bo oto rozbrzmiewa drugi najlepszy numer na płycie, bardzo głośny In Two, a na dobranoc mamy zestaw While I'm Still Here/Black Noise. Spokojne, ciche wyznanie faceta, który dobrze wie, że demony czają się za rogiem, ale póki co jest spokojny i radosny (jest bluesowa gitara i saksofon!) spuentowane powoli nadciągającą burzą hałasu. Zakończenie albumu traktuję jako dobry cliffhanger i obietnicę, że kolejne wcielenie NIN wróci do żywszego, agresywniejszego grania.
[porównajcie dwie najlepsze kompozycje na Hesitation Marks]
Nie ma co ściemniać: bardzo mi się ten album podoba. Cieszy ogromna różnorodność, która nie brzmi jak powrzucane na chybił-trafił do jednego wora różne triki, doceniam odwołania do bogatej przeszłości zespołu wymieszane z nowymi patentami. Lubię, jak Trent sili się na falset, choć nie ukrywam, że więcej wrzasków na pewno płycie by nie zaszkodziło. Świetnie spisują się zacni goście na tym albumie - gitary w wykonaniu Adriana Belew z King Crimson (to kolejna jego kolaboracja z TR) i Lindseya Buckinghama z Fleetwood Mac oraz bas Pino Palladino (The Who, Genesis) dodają smaku głównie elektronicznym utworom. Hesitation Marks dużo zyskuje, gdy się posłucha go w słuchawkach - wtedy do uszu docierają różne fajne motywy z tła, które umykają podczas normalnego słuchania. A dodatkową niespodzianką jest chyba pierwszy w historii popularnej muzyki zabieg, by udostępnić album w dwóch wersjach - standardowej i specjalnej audiofilskiej (dostępnej na nin.com), która jest przeznaczona dla wrażliwych uszu i równie wrażliwego, high-endowego sprzętu. Ciekawe, czy taki prosty człek, jak ja, usłyszy jakąkolwiek różnicę...
Hesitation Marks nie jest idealne i mam wrażenie, że gdyby Reznor poszedł wyraźnie w jedną albo drugą stronę (czyli: albo zrobił album w zaskakującym, dynamicznym, popowym stylu Copy of A czy Satellite ALBO skierował się bardziej w stronę klasycznych NIN-zagrywek - Various Methods of Escape, In Two) byłoby jeszcze lepiej. Póki co jednak jestem przekonany, że dostaliśmy najlepszy album, jaki mogliśmy w tym momencie otrzymać. Bezwzględnie czołówka 2013 roku, choć do końca zostało jeszcze kilka miesięcy.
PS Najbardziej ciekawi mnie teraz, jak pozostałe nowe utwory zabrzmią na żywo - wszak powrót NIN na wielkie sceny już okazał się ekscytującym i bardzo skomplikowanym przedsięwzięciem, co doskonale udowadnia poniższy materiał: