Jacek Kaczmarski podczas jednego z koncertów powiedział, że tak samo jak każda dziewczynka chce w młodości zostać księżniczką, tak samo każdy chłopiec marzy o byciu piratem. Nie wiem czy każdy chłopiec o tym marzy, ale jestem skłonny uznać, że większość. Pytanie tylko, dlaczego? Kim są piraci, spoglądający na nas z drugiej strony ekranu? Cóż jest takiego w tych obszarpańcach, że lubimy pirackie powieści, filmy i gry?
Powyższe pytania zawierają odpowiedź, bo to przecież właśnie powieści, filmy i gry odpowiedzialne są za fascynację morskimi rabusiami. „Problemem” jest, że nie mają one wiele wspólnego z prawdą. Fantastyczne opowieści i legendy, które krążyły po świecie właściwie od samego początku istnienia piractwa karaibskiego, przedarły się do współczesnej kultury popularnej i dalej kształtują nasze wyobrażenia.
Tak, piractwa karaibskiego, co podkreślam z całą świadomością tego, że zjawisko piractwa jest znane od starożytności i dotyczy każdej szerokości geograficznej, bo dopiero w XVI i XVII wieku morscy rabusie zyskali aż taką sławę i popularność. Mit wspaniałej, tajemniczej, a jednocześnie opływającej złotem i drogimi kamieniami Ameryki nakładał się na sytuację polityczną, według której wszystkie te skarby przynależne były tylko wybranym (patrz: traktat z Tordesillas).
Straceńcy, niewolnicy, dłużnicy, ludzie bez najmniejszych nadziei na przyszłość zaciągali się na okręty i wyruszali na Morze Karaibskie, żeby zostać korsarzami, czyli piratami działającymi pod protekcją listów kaperskich. Pirat mógł polować na okręty wrogich państw, bogacić się w sumy będące nieraz równowartością wieloletniej pensji w „normalniejszym” zawodzie i jeszcze zostać dzięki temu bohaterem narodowym, jak to się udało choćby Henry’emu Morganowi.
Dziś kultura popularna wykorzystuje właśnie ten obraz – pirata indywidualisty, odważnego, ale jednocześnie prawego, nieco dzikiego, ale inteligentnego śmiałka, który rzuca wyzwanie przeciwnościom, żeby wziąć swoje przeznaczenie we własne ręce.
Gdzieś w tle majaczą jakieś pijane obdartusy o wypadających zębach i wszach, wesoło hasających we włosach, ale przecież to „tylko” dzielna drużyna! Może brudni i dzicy, ale zazwyczaj prości ludzie o dobrych sercach, całkowicie posłuszni swojemu kapitanowi.
Zapatrzeni w obrazy piratów, skupiające w sobie wszystkie najbardziej stereotypowe cechy morskiego rabusia, takie jak Kapitan Blood (w wersji pozytywnej), Czarnobrody (zwykle neutralnie-fascynującej) lub Kapitan Hak (do pewnego stopnia negatywnej), zapominamy, czym piractwo było rzeczywiście. Zdobywanie okrętów było jednym aspektem „zawodu”, na drugiej stronie monety wyryty jest obraz zupełnie innych piratów: morderców, gwałcicieli i handlarzy niewolników. Zniszczonych, często pijanych, dwudziestokilkuletnich (średni wiek pirata wynosił ponoć coś w okolicach 25-30 lat) złodziei i zabójców, którzy pod osłoną nocy (i lasu) wdzierali się do spokojnych miast, by zabrać zwykłym obywatelom oszczędności całego życia (zazwyczaj włącznie z samym życiem). Czasem przyszło komuś coś odciąć i kazać zjeść (np. uszy), czasem trzeba było poddać dzieci i starców torturom, żeby zdradzili, gdzie ukryli te wspaniałe skarby, które w rzeczywistości zazwyczaj nawet nie istniały.
Filmowi piraci ratują księżniczki, mają kodeks honorowy i szukają skrzyń ze skarbami. Drewniane kufry wypełnione błyszczącymi monetami, może czasem splamione krwią, ale stosunkowo niewinne. Ilu bohaterów kultury popularnej przechwytuje okręt szczelnie wyładowany czarnoskórymi niewolnikami tylko po to, żeby zabić załogę, a „towar” sprzedać jakiemuś plantatorowi?
Piraci są morskimi odpowiednikami Robinów Hoodów, którzy walczą przede wszystkim z bogatymi i zepsutymi gubernatorami lub „złymi” piratami (jak bohaterowie Piratów z Karaibów lub powieści Sabatiniego). Często niesłusznie oskarżani i dosłownie zmuszeni do życia poza prawem. To smutni, skłóceni z sobą ludzie (jak korsarz Byrona), którzy gonią za migocącym w oddali marzeniem (Złota Czara Steinbecka). No i wiadomo, że nawet najbardziej zepsuty i samolubny pirat, jeżeli tylko jest głównym bohaterem opowieści, rzuci się nawet w paszczę Krakena, żeby ocalić kobietę.
Czasem mamy historię przedstawioną z perspektywy łowcy piratów (np. pewna powieść Sabatiniego, nie napiszę która, żeby nie spoilować zakończenia) lub nawet z punktu widzenia dziecka, ale cóż z tego, skoro wyłaniający się obraz dalej przedstawia pirackiego kapitana z Wyspy Skarbów Stevensona. Brakuje opowieści napisanych z perspektywy zwykłych ludzi, którzy tracą wszystko z powodu pirackiego ataku.
Piraci doczekali się już wielu opracowań naukowych, zaczynających się często od zastrzeżenia, że piractwo nie ma w sobie nic romantycznego, nic wzniosłego, nic godnego i wartego uwagi, że to tylko morski rozbój, który niewart jest jakiejkolwiek fascynacji. Zdaje się, że sami badacze zapominają, co ich skłoniło do tego, żeby poświęcić część swojego życia właśnie historiom morskich obdartusów. Czy nie była to fascynacja, obudzona przez Długiego Johna Silvera lub Errola Flynna, który jeszcze wtedy nie zamienił pirackiej szpady na angielski łuk? Zdaje się, że tak, bo fascynacja ta wychodzi wraz z czytaniem kolejnych stron książek (nawet suchych dzieł historycznych) i piraci zostają opisani właśnie przez pryzmat swoich najbardziej spektakularnych dokonań. Angus Konstam, Tom Bowling i Germán Arciniegas z jednej strony stwierdzają, że pirat jest przereklamowany i niewart zainteresowania, ale przytaczane przez nich historie mówią coś innego.
Tym sposobem moneta z wyrytymi dwoma obrazami pirata obraca się ponownie do pierwotnego położenia, a brutalny i nieromantyczny rabuś „z drugiej strony”, mignąwszy tylko na chwilę, znów zostaje ukryty. Zamiast niego widzimy bohatera z drewnianą nogą, długą, gęstą brodą, z zasłoniętym okiem, czasem w bi- lub trikornie. Nawet w książkach historycznych musi się w końcu pojawić opowieść o piratach, którzy stworzyli zdumiewająco demokratyczne i sprawiedliwe społeczeństwo, którzy opowiadali się po stronie zwykłego, szarego człowieka, którym zdarzało się uwalniać czarnoskórych niewolników i na równych prawach włączać ich do swojej załogi. Muszą pojawić się opowieści o heroicznych podbojach, pośród których np. zdobycie miasta przez piratów zasłaniających się przed ogniem muszkietów zakonnicami i księżmi stoi raczej jako świadectwo pomysłowości niż bezwzględności.
Z pewnym rozbawieniem słucham zapowiedzi Assassin’s Creed IV. Twórcy zarzekają się, że przedstawieni przez nich piraci nie będą już wcale tak fantastycznymi, czystymi bohaterami i obrońcami sprawiedliwości, a zostaną przedstawieni zgodnie z prawdą historyczną – jako bezlitośni rozbójnicy i złodzieje.
Tymczasem, na zapowiedziach znów widzimy silnych indywidualistów, patrzących w dal z masztowych szczytów. Znów widzimy piratów rozprawiających o braterstwie, ojczyźnie i wolności, piratów poszukujących ukrytych skarbów, skrzyń z planami budowy ulepszeń dla statków lub wypełnionych złotem. Już teraz domyślam się, że nie będziemy dokonywali rzezi cywilów w wioskach tylko za to, że są innej narodowości (pewnie przy próbie dostaniemy napis „Edward nie zabił cywilów” lub coś nam się zdesynchronizuje), nie przyjdzie nam też sprzedawać niewolników na plantacjach. Zamiast tego staniemy na dziobie łodzi z harpunem w ręku i rzucimy wyzwanie wielorybom.
W sumie dobrze, bo przecież od gry o tej tematyce właśnie tego oczekujemy. Osobiście nie chciałbym raczej realistycznej gry o piratach, bo odebrałoby im to całą fantastyczną magię. Zabawne jest jednak, że powrót do „prawdziwych, krwawych korsarzy” oznacza mniej więcej tyle, co odwrót od „Piratów z Karaibów” w stronę „Wyspy Skarbów”, a przy tym brzmi lepiej niż „opowiemy wam entą, hollywoodzką historyjkę o piratach”, prawda?