Ta zmyślna onomatopeja obecna w tytule tekstu doskonale oddaje moje wrażenia po seansie To już jest koniec, znanego też jako This Is The End. Uhahałem się okrutnie, miotało mną po kinowym fotelu i wyszedłem totalnie pokulany. Tak, dziwne zdanie, wiem. Cóż ja poradzę jednak na fakt, że reżyserski debiut Setha Rogena i jego scenariuszowego kumpla Evana Goldberga to (póki co) bezsprzecznie najzabawniejszy film roku.
Uporajmy się z fabularnym pretekstem dla całej tej filmowej zabawy, żebym mógł zacząć się rozpływać nad całością. Jay Baruchel przyjeżdża do swego kumpla Setha Rogena, żeby się wyluzować, zajarać, zagrać, zapić. Szybko okazuje się, że dużo lepsza zabawa czeka wszystkich u Jamesa Franco, który organizuje parapetówkę i zaprasza wszystkich (nie jest to przesadzone stwierdzenie), choć są jednostki nie do końca zachwycone tym obrotem sprawy. Impreza szybko bierze w łeb, gdy światem wstrząsa trzęsienie ziemi, piekielne pożary, niebieskie promienie "znikające" ludzi i masa okrutnych zgonów. Tyle tytułem wstępu, czas na mięsko.
Łomatko, jaki to zabawny film jest. Wszyscy obecni na ekranie aktorzy grają wynaturzone wersje samych siebie, To już jest koniec jest zatem gratką dla fanów wesołej ekipy. Jestem fanem, więc miałem ubaw. Jeśli serial Freaks & Geeks (boski!) wam się podobał, jeśli rechotaliście się na Supersamcu czy Boskim chilloucie, jeśli widzieliście znany w pewnych kręgach serial o niejakim Kennym Powersie, Straż sąsiedzką i 21 Jump Street, a wszystko to doprawiliście kiedyś seansem 40-letniego prawiczka i Jaj w tropikach, powinniście być tak zachwyceni, jak ja. Komediowa ekstraklasa i jazda bez trzymanki.
Słowo ostrzeżenia: To już jest koniec to film o całowaniu się po dupkach i klepaniu po plecach, bo mimo tony oszczerstw, wyzwisk i przekleństw, jest oczywiste, że cała ekipa bardzo się lubi i miała na planie mnóstwo frajdy. Frajda ta udziela się widzom, ale jeśli macie alergię na gwiazdorzenie w jakiejkolwiek formie, możecie być nieco zniesmaczeni. Ale zresztą... co ja piszę! Każdy powinien wiedzieć, jaki film ogląda. To już jest koniec jest wulgarny, miejscami bardzo niskich lotów, napakowany gwiazdorskimi występami i absolutnie przekomiczny. Na 100 minut trwania tego filmu wskazałbym może 2 lub 3 minuty słabsze, nudniejsze, powolniejsze niż reszta. Poza tym: perełka.
Konstrukcja tego dzieła wygląda następująco: pierwsze ok. 20 minut to typowa kumpelska komedia, tyle że pełna sław. Jest impreza, jest zabawa i jest absolutnie boski, naćpany, agresywny wobec kobiet Michael Cera. Potem następuje bardzo gwałtowne bum i z multiosobowego celebrity-festu film zmienia się w sześcioosobową nasiadówkę w domu Franco i walkę z końcem świata przetykaną durnymi tekstami (tak, są dowcipy o fiutach i nasieniu). Miło mi jednak zaznaczyć, że historia ma ręce i nogi, cała ta ekranowa masakra zmierza dziarsko w stronę dosyć sensownego finału, a wisienką na torcie są dwa przerewelacyjne gościnne występy, których nikt by się nie spodziewał (ja się nie spodziewałem) i mam nadzieję, że nikt ich nikomu nie zdradzi. Aktorsko ekipa błyszczy, nabijają się ze swoich własnych karier, a wszystko miejscami robi się dużo bardziej efektowne, niż to się początkowo wydaje.
Werdykt: czad. Na pewno obejrzę To już jest koniec drugi raz. Może nawet znowu wydam kasę na bilet. Potem kupię sobie DVD (lub Blu-raya, jak się dorobię odtwarzacz tychże). Zdaję sobie sprawę, że opisywanie i ocenianie komedii to rzecz być może bardziej subiektywna, niż polecanie komuś np. Forresta Gumpa, ale nic mnie to nie obchodzi. Mam wielką nadzieję, że komuś się ten film spodoba równie mocno, jak mi.
9/10!