Słowo na niedzielę(2) - FM 4 Frequency Festival - relacja. Część 2. - Bartek Pacuła - 15 września 2013

Słowo na niedzielę(2) - FM 4 Frequency Festival - relacja. Część 2.

Wstałem o 10 rano, kiedy temperatura w namiocie była nie do wytrzymania. Poszedłem umyć się w lodowatej rzece, idąc mijałem setki ludzi albo skacowanych, albo pijących od samego rana. Mijają mnie karetki jadące do ludzi, którzy pić nie umieją, losowe dziewczyny i faceci przybijają mi piątki, jakiś facet ściąga majtki i goni innego proponując mu bliższe spotkanie, szczątki spalonej walizki(??) migają mi gdzieś przed oczyma. Patrzę w rozpiskę koncertów – przede mną koncert System of a Down. Frequency Festival.  

Dzień 2(16.08)

Lecz między godziną 10, a 23, kiedy SoaD mieli wyjść na scenę jest aż 13 godzin. Moim największym porblemem było słońce. Z godziny na godzinę było co raz cieplej, w namiocie zrobił się piekarnik, cienia za wiele nie było, a słońce grzało bez jakiejkolwiek litości. Wybrałem się więc z moim kolegą, Maciejem, do sklepu. Jak już wspomniałem w 1. części relacji między naszym namiotem, a wyjściem z terenu festiwalu była droga, którą pokonywaliśmy w około pół godziny, lecz nie zniechęciło nas to, szczególnie, że naszą alternatywą było usmażenie się na słońcu bądź w namiocie. W końcu dotarliśmy do supermarketu, gdzie, jak się później miało okazać, spędziliśmy 3 godziny. Takich zakupów nie robiłem nigdy w życiu. Sama kolejka ciągnęła się od kas do najdalej położonych części sporego, naprawdę sporego, supermarketu. Ludzie skakali po towarach, pili piwo cały czas(a raczej je kradli, bo po wypiciu wyrzucali pustą puszkę za te nieotwarte), rzucali w siebie różnymi rzeczami, najpierw balonami, potem rzeczami z plastiku, aż do rzeczy zrobionych ze szkła. Po wyjściu ze sklepu przysięgłem sobie, że już nigdy nie będę narzekał na kolejki w naszych sklepach, ciesząc się, że nikt mi nie wpierd*lił dla zabawy, lub że nie dostałem niczym szklanym w głowę. Po zrobieniu odpowiednich zakupów wróciliśmy do namiotu(kolejne pół godziny drogi), by zaraz potem stwierdzić, że to czas na obiad i znowu pokonać półgodzinną trasę.

Książeczka rozdawana każdemu uczestnikowi festiwal, zawierająca sety na każdą ze scen, w każdym dniu.

O 20 rozpoczęły się trzy najważniejsze koncerty tego dnia na Space Stage – niemieckiego rapera(!) Casper-a, Bad Religion oraz gwiazdy wieczoru – SoaD. Ustawiliśmy się z kolegą o 20 w kolejce do miejsc zaraz przy scenie, mając w głowie świetny plan: po koncercie Casper-a wepchać się na przyzwoite miejsca na Bad Religion, by w ostatecznym rozrachunku znaleźć się jak najbliżej Systemu. Łatwiej jest jednak powiedzieć, niż zrobić, bo na drodze stał nam niemiecki raper. Ja naprawdę nie chcę nikogo dyskryminować, nie mówię, że biali nie potrafią rapować(Eminem), że Niemcy nie umieją tworzyć muzyki(Kraftwerg), ale Casper w swojej denności zbliżył się niebezpiecznie blisko do grupy, którą widziałem dzień wcześniej, czyli Killerplize. Na szczęście za wiele nie zobaczyłem i usłyszałem, mogłem się skupić na cierpliwym czekaniu na walkę, jaką będzie pchanie się do odpowiednich miejsc. O 21 już się pchałem i broniłem swojego miejsca, by zaraz wepchać się na jeszcze lepsze. Kiedy wyszli ludzie z Bad Religion miałem miejsce oddalone o ok. 20 metrów od sceny, nie mogłem więc zdecydowanie narzekać.

Frequency. Nie próbujcie nawet zrozumieć.

Sam koncert był całkiem udany. Nie jestem znawcą punk rocka, szczególnie amerykańskiego, Bad Religion nie kojarzę zbyt dobrze, nie znałem ich żadnej piosenki, wg. mnie grają zbyt szybko, trochę garażowo, na dodatek niektóre ich teksty wydają się trochę nadęte, lecz nie mogę powiedzieć, że się źle bawiłem. Ludzi na ogół żywiołowo reagowali na to, co działo się na scenie, jedna czy dwie piosenki nawet mi się spodobały(Come Join Us), mogłem zobaczyć też „wstępne” pogo, dość spore, lecz jeszcze nie bardzo duże.

Ok. 22.45 panowie z BR zeszli ze sceny, by ustąpić miejsca zespołowi, dla którego de facto zdecydowałem się do Austrii przyjechać – System of a Down, a ja z Maciejem wepchaliśmy się na świetne miejsca, tak, że byliśmy ok. 10 metrów od sceny. Sam koncert zaczął się słabo, bo… zaczął się z 15 minutowym opóźnieniem, lecz to co usłyszałem, zobaczyłem i przeżyłem potem wynagrodziło mi wszystko. Nawet białego, niemieckiego rapera.

Zespół zaczął, już chyba tradycyjnie, od Aerial. Potem nadszedł czas na Suite-Pee, Prison Song i genialne I-E-A-I-A-I-O, które zabrzmiało świetnie oraz Solidier Side. Potem zaś nadszedł jeden z dwóch(moim zdaniem) momentów koncertu – B.Y.O.B.. To podczas tej piosenki ludziom odwaliło po raz pierwszy, wszyscy skakali, darli się, zderzali ze sobą, zaczęli „pływać”, unoszeni rękoma tłumu, a kiedy w piosence przyszedł czas na wstawkę Darona Malakiana, całkowicie odpłynąłem. Po tym nadszedł czas względnego odpoczynku, choć piosenki nadal były świetne – od Radio/Video, przez Lost in Hollywood, po bardzo dobre Suggestions z debiutanckiej płyty zespołu. Następną piosenką, zaraz po Suggestions, była Psycho z, moim zdaniem, najlepszego albumu SoaD(Toxicity). Miała ona potężną moc, zabrzmiała jeszcze lepiej niż w wersji studyjnej, co jest dość trudne, zważywszy na fakt, że nawet na płycie piosenka kopie i niszczy swoją mocą.

Serj w trakcie koncertu.

Nadszedł w końcu czas na drugi moment koncertu, czyli na odegranie Chop Suey!. To tu ludzie odpłynęli tak bardzo po raz drugi, wtedy też wziąłem udział w ogromnym pogo, a mój kolega „płynął” nad tłumem. Takich emocji podczas słuchania muzyki nie przeżyłem nigdy wcześniej, wrażenia były niesamowite i nigdy w życiu tego nie zapomnę. Następnie przyszedł czas na całkowity odpoczynek, Daron bowiem zaczął śpiewać Lonely Day, a koncert zmierzał ku końcowi. Z piosenek wartych wspomnienia były: Question!, Cigaro i Toxicity, a całość zakończył utwór Sugar. Po ostatnich nutach tej piosenki ludzie zaczęli bić brawo, a zespół schodząc ze sceny odwdzięczył się rzucaniem pamiątek(pałeczek perkusyjnych i kostek do gitary). Koncert był naprawdę świetny(dość powiedzieć, że zespół zagrał tylko dwie piosenki mniej niż podczas koncertu w Łodzi z tego roku), szczególnie zachwyciła mnie postawa basisty, Shavo, który grał absolutnie genialnie i sprawił, że na chwilę sam chciałbym grać na basie. Po koncercie wróciliśmy do namiotu(pół godziny drogi, ale przynajmniej bez jęków tym razem) i o 2 w nocy poszliśmy spać, w oczekiwaniu na 3. dzień i na Nick’a Cave’a.

Bartek Pacuła
15 września 2013 - 19:27