Yu-Gi-Oh: Forbidden Memories - uciążliwy grind - Strider - 16 września 2013

Yu-Gi-Oh: Forbidden Memories - uciążliwy grind

Kto w miarę uważnie śledzi mojego bloga, ten wie, że "Yu-Gi-Oh" to jedno z moich ulubionych anime. Ta dość dziwna sympatia bierze się u mnie pewnie z dość słabej znajomości japońskich seriali, niemniej swego czasu przebrnąłem przez wszystkie odcinki tego tasiemca i przez większość czasu nawet się nie nudziłem. Nic więc dziwnego, że gdy półtora roku temu trafiłem na możliwość kupna na Allegro gry Yu-Gi-Oh: Forbidden Memories za przysłowiową złotówkę, nie wahałem się ani chwili.

Historia opowiedziana w grze jest prosta, luźno oparta na serialu (a raczej nim inspirowana) i w jakiś tam sposób uzasadnia kolejne mecze, choć może byłoby lepiej, gdyby nie pojawiła się w ogóle. Głównym bohaterem Forbidden Memories po raz kolejny zostaje bezimienny Faraon, który w dość niefortunnych okolicznościach ląduje w XXI wieku. Jak łatwo się domyślić, zadaniem gracza jest zebranie wszystkich przedmiotów milenijnych i odesłanie "Yami'ego" do jego czasów, co wiąże się oczywiście z walką z całą plejadą serialowych postaci.

Z punktu widzenia serialu fabuła Forbidden Memories jest po prostu absurdalna: wszyscy posiadacze milenijnych przedmiotów zbierają się w jednym miejscu w zasadzie tylko po to, żeby stoczyć walkę z Yugim i... zniknąć. Serio - najbardziej złożeni bohaterowie pojawiają się znikąd, wypowiadają kilka linijek tekstu w żaden sposób nie powiązanych z fabułą, a po meczu odchodzą bez słowa. Scenariusz gry stara się opowiedzieć nową historię, nie wyjaśnia jednak przy tym niczego, przez co skołowani będą nawet najwięksi fani serialu (dlaczego ostatnim turniejowym przeciwnikiem jest Kaiba? i dlaczego, u licha, jest opętany przez berło milenijne, które powinien mieć Marik?!).

Niestety, fabuła to nie jedyny problem Forbidden Memories. Wśród grona pomniejszych wad szczególnie wyróżniają się dwie, ścisle ze sobą powiązane: wszechobecny, uciążliwy grind i szybko przychodzące znudzenie. W pierwszej połowie gry (wspomniany już turniej) nie jest jeszcze najgorzej – odrobina szczęścia i umiejętności pozwalają w miarę bezboleśnie przebrnąć przez większość walk (Kaibę pokonałem z marszu, nie tracąc nawet jednego punktu życia). Problemy zaczynają się dopiero w części drugiej, po odesłaniu Faraona do starożytności: bardzo szybko okazuje się, że nawet najsłabszy przeciwnik potrafi urosnąć do rangi bossa, a jedynym sposobem na zwycięstwo jest mozolne powtarzanie wygranych już walk w osobnym trybie i modlitwa o przyzwoitą kartę za zwycięstwo. Niby w wielu jRPG-ach mi to nie przeszkadzało, jednak w Forbidden Memories nie robimy nic więcej, a setna walka z Marikiem wygląda dokładnie tak samo jak dziewiędziesiąt dziewięć poprzednich (konsola stosuje cały czas tę samą taktykę i nawet nie próbuje udawać, że modyfikuje talię).

Co rozumiem przez uciążliwy grind? Wspomóżmy się YouTubem i japońsko-amerykańskimi "hardcorami", którzy w komentarzach ochoczo dzielą się radami ze słabszymi kolegami (statystki są zaokrąglone i podawane z pamięci, ale dość dobrze obrazują problem). Za kartę stosunkowo łatwą do zdobycia uważa się np. Meteor Dragon – żeby ją dostać, wystarczy trochę szczęścia i ok. 300 meczy z Pegazusem (chociaż jeden z graczy zaznaczył, że wygrał ją dopiero po ponad 600 walkach, po drodze trafiając kilka innych, niezłych kart). Zdecydowanie trudniej dostać np. Zoa (500 meczy z Bandytą Keithem to podobno minimum, a do tego przydaje się kilka kart ją boostujących); skompletowanie najsilniejszych setów (Exodia!), to już zadanie ocierające się o niemożliwe (chociaż filmy pokazują, że jednak wykonalne). Dodajmy do tego, że średnia długość jednego meczu to ok. 5-10 minut (w miarę zdobywania coraz potężniejszych kart, czas ten oczywiście się skraca), tak więc czas potrzebny na zdobycie wspomnianego Meteor Dragona (który wcale nie jest aż tak potężną kartą) to jakieś 50 godzin. Paranoja... (I pisze to ktoś, kto w Devil May Cry 3 na PS2 grał grubo ponad 600 godzin).

Dla przeciętnego gracza jedyną szansą na ukończenie Forbidden Memories są kody odblokowujące wszystkie karty. Z drugiej strony: po co wtedy jeszcze grać? Mając dostęp do najpotężniejszych kart bez problemu można złożyć talię, z którą nie ma szans nawet finałowy boss. Szczególnie, że gra w stosunku do oryginału jest bardzo uproszczona – wyleciały wszystkie zdolności specjalne potworów, a niektóre karty wspomagające zmieniły swoje właściwości (np. Cartoon World dodaje już tylko premię do ataku, nie chroniąc przy tym potworów przed częścią ataków). Uproszczono również łączenie potworów w silniejsze wersje. Do stworzenia tych najpotężniejszych nie potrzeba kart typu Black Luster Ritual – na stole wystarczy nałożyć na siebie odpowiednie karty potworów i... gotowe.

Pomimo wszystkich błędów, uproszczeń i wad, w Forbidden Memories nie grało mi się najgorzej. Gry nigdy nie skończyłem, to fakt (po dwóch latach mam na liczniku "zaledwie" 200 meczy), ale zapewniła mi ona kilka godzin niezgorszej zabawy. Tytuł zdecydowanie poniżej oczekiwań, ale jeśli gdzieś traficie na niego za pół darmo – możecie chwilę pograć. Przez pierwsze kilka godzin nie powinien znudzić (przynajmniej fana "Yu-Gi-Oh" :)).

Strider
16 września 2013 - 16:40