W mojej głowie panuje zamęt. Wolność jaką oferuje Grand Theft Auto V nie została mi zaaplikowana w sposób kontrolowany, tylko wciśnięta do gardła bez ostrzeżenia. Pięć godzin z nową produkcją Rockstar Games za mną – czas, który w większości współczesnych produkcji zwiastowałby zbliżający się koniec, tutaj wydał się kompletnie bez znaczenia. Nieoswojona wielkość gry powoduje nieprzyjemne uczucie totalnego zagubienia, a nawet onieśmielenia. Niewiele spraw zdołałem załatwić, jeszcze mniej zobaczyłem. Nie wiem w dodatku, czy to co widziałem na pewno mi się podoba.
Zacznijmy od początku, chociaż ciężko mi zapanować nad chęcią złapania pada do ręki i odłożenia pisania na później. Zgodnie z tradycją Rockstara, wraz z pudełkiem nie dostajemy jedynie czterostronicowej broszurki przypominającej instrukcję. W środku czeka na nas całkiem przyjemna dla oka mapa Los Santos i okolic, dokładnie takiej samej wielkości jak ta, którą pamiętacie z Red Dead Redemption. O ile tam na odwrocie można było znaleźć klimatyczną grafikę, mapa z GTA V na obu stronach różni się jedynie zakresem pokazanego terenu i oczywiście skalą. Z racji wybranego sposobu składania, wrzucenie jej na ścianę bez uprzedniego solidnego prasowania nie jest najlepszym pomysłem.
Z pudełka wysypał się również dość pokrętnie przetłumaczony kupon, którego raczej się tam nie spodziewałem. Jeśli mieliście ochotę na lot sterowcem i jednocześnie nie zdecydowaliście się na preorder – nic straconego. Empik potwierdził, że kody znalazły się w całym nakładzie premierowym gry.
Jeśli ulegliście hype’owi, instalacja będzie drogą przez piekło - 9 gigabajtów danych wędruje na dysk twardy konsoli w ślimaczym tempie. Zdążyłem wypić jedną kawę, zrobić następną, schłodzić piwo do znośnej temperatury i poznać mapę w sposób niwelujący w niewielkim stopniu znane Wam wszystkim (fantastyczne, swoją drogą) uczucie zagubienia, które towarzyszy pierwszym krokom, jakie stawiamy w sandboxach…
Big Nutz
… a przynajmniej tak mi się wydawało. Piąta odsłona serii rozpoczyna się niemałym trzęsieniem ziemi z perspektywy bohaterów, którzy miasto znają jak własną kieszeń. Mając w pamięci leniwy początek „czwórki” spodziewałem się nieco spokojniejszego wstępu, tymczasem nowe GTA przywitało mnie atmosferą przypominającą tą z San Andreas, tyle że zintensyfikowaną kilkukrotnie. Podzielność uwagi jest chyba najbardziej pożądaną umiejętnością w grze. Przetwarzanie rewelacyjnych dialogów, czytanie samouczków, skupianie uwagi na prowadzeniu samochodu, sondowanie GPSa (bez którego ani rusz), czasem równoczesne z niego strzelanie, chwile później unikanie policji – to wszystko musi wejść graczom w krew, w przeciwnym wypadku sam początek gry sporo im jej napsuje. Nie były to wyjątkowo trudne zadania, część z nich zaskakiwała efekciarstwem, ale kilka zadań na które natrafiłem do tej pory raziło mnie pewną topornością. GTA nie jest co prawda grą o pościgach piechotą za bandziorami, ale zdziwiło mnie że sekwencja ta była wykonana o kilka poziomów gorzej, niż w ogrywanym przeze mnie nie tak dawno Sleeping Dogs. Był to w zasadzie jedyny moment, w którym nowy GTA nie błyszczał tak jasno, jakbym tego chciał.
Pierwsze wrażenia są często złudne, ale jeśli macie nadzieję, że mechanika gry różni się diametralny sposób od tego, do czego zdążyliśmy się przyzwyczaić - lepiej ją porzućcie. Wiem, że część z Was odebrać to może z jękiem zawodu, ale obawiam się że ewolucja serii na tym etapie nie będzie tak zaawansowana, na jaką początkowo mogła wyglądać. Już po 20 minutach przy grze wiedziałem jedno: w kwestii koncepcji zmieniło się bardzo niewiele. Jeździmy na wyznaczone miejsce, słuchamy po drodze dialogów, docieramy, robimy swoje, odwozimy kogo trzeba. Część z zadań jest niesamowicie intensywna i w tym aspekcie już na tym etapie gry jest o niebo lepiej niż w poprzedniej części, ale radziłbym być ostrożnym czytając "ochy i achy" recenzentów, wychwalajacych rewolucyjność tych elementów.
Im dalej w… las?
Niedawno The Last of Us przekonał do siebie graczy rewelacyjnym początkiem. GTA V póki co nie zdołało mnie do siebie stuprocentowo przekonać - głównie dlatego, że podczas pierwszych paru godzin gra nieśmiało pokazuje drobny ułamek swej zawartości, który to ułamek i tak skutecznie zdołał mnie przytłoczyć. Wciąż nie mam pojęcia jaka stacja radiowa wpadnie mi w ucho, ponieważ nawet pobieżne przesłuchanie wszystkich szesnastu jest robotą karkołomną. Długo nie będę wiedział w jaki sposób dojechać do najbardziej charakterystycznych części miasta bez ślepego wpatrywania się w trasę wyznaczoną przez GPS. Mogę tylko zgadywać jak sprawdzi się system zmiany bohaterów podczas intensywniejszej wymiany ognia.
Wiem jedno, ta gra jest potężna, a ja wciąż nie zdołałem zdmuchnąć kurzu z jej powierzchni.
W mojej głowie panuje zamęt.
PS. Jak wypadła polinizacja, dlaczego model jazdy może sprawiać trudności, z jakiego powodu dialogi w grze to majstersztyk? Przez siedem kolejnych dni rozbierzemy piąte Grand Theft Auto na części pierwsze :)