Z padem przez Los Santos #5: Teatr trzech aktorów - Imperialista - 21 września 2013

Z padem przez Los Santos #5: Teatr trzech aktorów

Ponad 25 godzin w świecie gry pękło jak z bicza strzelił. Poczucie zagubienia całkowicie się ulotniło, w kilkanaście miejscówek jestem w stanie dojechać "na pamięć". Po zachwycie nad ilościowymi aspektami, które jest nam w stanie zaoferowac gra, przyszła pora na zastanowienie się nad jej treścią. Od momentu ujawnienia pierwszych założeń stojących za nowym GTA, większość graczy zadawała sobie pytanie "czy obecność trójki bohaterów wpływa znacząco na sposób, w jaki odbieramy grę?". W moich oczach portrety Michaela, Trevora i Franklina zdolały się jako tako wyklarować, wiem już który z nich skradł show. 

Odpowiedź na to pytanie zawarte we wstępie nie jest prosta. Przede wszystkim, w moim przypadku rozmyło się nieco poczucie przywiązania, które towarzyszyło mi podczas przemierzania Liberty City razem z Niko. Lubiłem tego gościa. Niestety, w GTA V różnie bywa z lubieniem kogokolwiek. Dla przykładu - kompletnie nie przypadł mi do gustu bezpłciowy Franklin. Jego historia jest niestety sztampowa do bólu, a jemu samemu nie można co prawda odmówić ambicji, za to charyzmy – jak najbardziej. Franklin miewa przebłyski geniuszu, jednocześnie starając się działać w nieco bardziej przemyślany sposób, ale nie można się po nim spodziewać jakichkolwiek przejawów beztroskiej spontaniczności. Również riposty chłopaka – mimo że nie są złe – przepadają pośród wyrzucanych z kilka razy większą częstotliwością kąśliwych uwag towarzyszy.

Franklina nie lubiłem do tego stopnia, że w zasadzie omijałem jak tylko mogłem konieczność grania tą postacią. Czas spędzony z nim był trzy razy krótszy od czasu spędzonego z Michaelem, na mapie rosła ilość zadań przeznaczonych dla czarnoskórego gansgstera - nie rosła za to moja ochota, by wreszcie się za nie zabrać. Gdy ich liczba przekroczyła 10 postanowiłem wykonać choć część z nich i niestety nie zaskoczyłem się pozytywnie. Franklin to dobry chłopak, ale przy tym śmiertelnie nudny. 

Wyobrażam sobie teraz co czuje osoba, której nie podpasowała dwójka bohaterów, albo nawet cała trójka. Co więcej, opcja taka może być bardziej niż prawdopodobna - GTA zawsze było co prawda symulatorem gangstera, ale wydaje mi się, że przy okazji tej części nie zadbano odpowiednio o wytłumaczenie motywacji trójki bohaterów do siania chaosu. Ten element został wzorowo wykonany w GTA IV, za to w "piątce" motywy protagonistów musimy momentami wziąć na wiarę. Mi akurat absolutnie to nie przeszkadza, chociaż słyszałem już kilka głosów stawiajacych ten element GTA V w negatywnym świetle. W kilku miejscach fabuły przyjdzie nam robić rzeczy absolutnie obrzydliwe i niegodne - bohaterowie najczęściej zakasają rękawy i zabierają się ochoczo do roboty, mimo że mogliby bez problemu sprawę załatwić nieco bardziej pokojowo. Ani jeden z protagonistów nie dba o to ile krwi przeleje się dookoła niego. Szkoda, przydałby się wśród nich głos rozsądku. 

Po przeciwnej Franklinowi stronie mojego osobistego rankingu stoi z kolei Michael. Inspiracje Tonym Soprano widać na każdym kroku, momentami nawet sposób mówienia wydawał się być podobny. Chłop zmaga się z problemami wieku średniego i szczerze współczuć można mu „wyzwolonej” córki, grubego syna siedzącego całymi dniami przy konsoli oraz mocno irytującej, wyszczekanej i niezbyt wiernej żoneczki. Nieradzący sobie ze swoją przeszłością, teraźniejszością i bojący się o przyszłość Michael pomocy szuka u psychologa, którego relacje z pacjentem są ukazane całkiem ciekawie, ale mimo wszystko mocno sztampowo. Jak ciężkie są zmagania bohatera z wewnętrznymi demonami, uwidocznią nam między innymi krótkie scenki tuż po wybraniu jego z koła grywalnych postaci. Michaelowi zdarzało się budzić w środku nocy z wrzaskiem, innym razem przemywał sobie twarz zimną wodą patrząc ze zrezygnowaniem w swe odbicie lustrzane, jeszcze innym kończył któregoś z kolei drinka w pobliskiej spelunie. Miłe w odbiorze jest za to jego synowskie przywiązanie do Franklina.

Trevora podejście do życia w pigułce

Równie dobre wrażenie robi Trevor. Ta świetna postać z pewnością nie zostanie zapomniana i na stałe wpisze się do kanonu najlepszych psycholi w świecie gier wideo. Odnoszę jednak wrażenie, że jest ona nieco przesadzona i nie miałbym nic przeciwko, gdyby Trevor ogarnął się chociaż na moment. Z drugiej strony, zdarza mu się pobić kolegów nie tylko fizycznie, ale także poziomem błyskotliwych uwag. Czasem można odnieść wrażenie, że o wiele lepiej rozumie on otaczającą go rzeczywistość niż Michael, który lekko się w niej pogubił. Tymczasem wśród kanonady przekleństw można ze zdań wypowiadanych przez Trevora wysupłać kilka piekielnie celnych uwag dotyczących współczesnego konsumpcjonizmu. Trzeba przy okazji zaznaczyć, że GTA leci po bandzie pod względem wulgarności. W zasadzie żaden dłuższy dialog nie może się obejść bez soczystej wiązanki i trzeba przyznać, że po 20 godzinach gry wciąż uznaję je za całkiem kreatywne. Bardzo często towarzyszą im szalone metafory, których przetrawienie i docenienie może zająć kilka chwil, co nawiasem mówiąc nie jest łatwe przy natłoku przewijającego się w krótkim czasie tekstu.

Tym co spaja trójkę bohaterów jest oczywiście główna linia fabularna. Nie mam serca, by atakować Was spoilerami, chociaż mam na to ogromną ochotę i kilku bardzo ważnych kwestii dotyczących kreacji bohaterów nie da się poruszyć bez zdradzania fragmentów opowieści. Dość powiedzieć, że nasza trójka dosłownie zjada wszystkich bohaterów niezależnych w świecie gry. Nie znajdziemy w niej już tak barwnych osobowości, na jakie natrafić mogliśmy w każdej z poprzednich części - tutaj rolę aktorów pełnią tylko Micheal, Trevor i Franklin, reszta to w zasadzie banda statystów. Część z nich jest całkiem wpływowa, trzeba przyznać. Czapki z głów dla panów poniżej, voice-acting to prawdziwa ekstraklasa, chociaż głos Trevora mógłby brzmieć ociupinkę bardziej szorstko.

Steven Ogg (Trevor), Shawn Fonteno (Franklin), i Ned Luke (Michael). Podobni?

Na koniec zostawiłem sobie kwestię niezbyt przyjaznego podejścia do kobiet, które da się rzekomo zauważyć w grze. Zdecydowanie podpisuje się pod zarzutami. Przedstawicielki płci pięknej w nowym Grand Theft Auto to nastolatnie ladacznice bez cienia wdzięczności, wykrzyczane ciotunie żyjące z plot, upokorzone służące albo grube i sapiące, podstarzałe matrony z roszczeniowym podejściem do życia. GTA V to gra męska do bólu, w której tłuczone są portrety ukochanych kobiet i wyśmiewane jest przywiązanie emocjonalne do kogokolwiek i czegokolwiek. Los Santos to miejsce, w którym obcy ludzie bywają bliżsi, niż własna rodzina. Ale czy przypadkiem w prawdziwym życiu nie bywa podobnie?


Feedback jest ważny! Jeśli uważasz, że nie straciłeś czasu czytając ten wpis, daj temu wyraz w komentarzu- chętnie poznam Twój punkt widzenia. Jeśli chcesz ze mną mówić więcej o grach, uderzaj na fanpejdża, gdzie będzie trafiała najlepsza growa publicystyka przerzucona wstępnie przez filtr mojego gustu.


Imperialista
21 września 2013 - 11:48