„Droga Mamo,
Mamy dziś 22 września 2013 roku. Tak, tak: rozumiem, że się o mnie martwisz. Spokojnie – jestem cały i zdrowy. Piszę te słowa do Ciebie w obawie o Twoją troskę i gorące serce. Dziękuję Ci za posiłki, które donosisz mi 3 razy dziennie i stawiasz przed drzwiami. Dziękuję za nie odłączenie mi prądu oraz internetu w obawie o moje uzależnienie. Dziękuję.
Wiesz, tam w GTA V to jest dopiero życie. Pamiętasz, jak opowiadałem o tych ludziach, którzy potrzebują mojej pomocy? Nie kłamałem. Jeśli ktoś ma kłopoty może zawsze na mnie polegać. Wystarczy głośno krzyknąć, a zjawię się ja – Franklin Trevor Michael. Złapię złodzieja torebek, samochodów, albo zwykłego kieszonkowca. Z chęcią pozbieram pamiątki sławnych ludzi dla pary staruszków lub też uratuję córkę przed kompromitacją w „Fame or Shame”.
Jednak kiedy coś przeskrobię to staram się – mimo wszystko – uniknąć odpowiedzialności. Pomaga mi w tym nowy system poszukiwań. Panowie policjanci już nie wywąchują mnie za każdym razem, gdy znajduję się w okręgu poszukiwań. Teraz wystarczy zjechać im z oczu i schować się w jakimś zaułku, ciemniejszym miejscu. Kilka minut i mogę znów ratować świat.
Nie przejmuj się mną aż tak bardzo. Została mi jakaś połowa gry, ale to kwestia max. 10 godzin. Kocham Cię.
Całuję,
Mateusz”
Nie mogę zaprzeczyć, że najnowsze Grand Theft Auto mnie nie wciągnęło. Wciągnęło. Wessało jak wir długi i szeroki. Powrót do domu to odpalenie konsoli i zabawa do późnego wieczora. Czasami nawet omijał mnie popołudniowy posiłek, ale taka sytuacja zdarzyła się bliżej premier, kiedy napięcie oraz hype były tak ogromne, że to właśnie oczy karmiły mnie wiejskimi widokami i brudnym odzieniem Trevora.
Kończąc naszą, moją, Imperialisty i wszystkich grających w GTA V przygodę „Z padem przez Los Santos”, przychodzi powoli czas na jakieś refleksje związane ze przegranym (w każdym tego słowa znaczeniu) tygodniem. Gry jeszcze nie udało mi się skończyć, ale po tym co zobaczyłem już wiem, że finał będzie czymś niesamowitym i zostawi otwartą szczękę przez kilka dni od ujrzenia napisów końcowych.
Magia Los Santos udzieliła się już chyba wszystkim – w tym także i mi. Efektem czego jest fakt, że zamiast wykonywania wątku fabularnego, włóczę się bez celu po mieście, wożę Chopa, wychodzę na striptiz czy tenis. Aktywności poboczne, a w szczególności te sportowe, może i nie są najlepiej zrealizowane (zagrasz i pójdziesz dalej), ale to zdecydowanie przyjemny „czasoumilacz”. Nie najgorsze wrażenie sprawiają również zdarzenia losowe, które wyglądają nieco inaczej gdy podejdzie się do nich innymi postaciami. Trevor może wybuchnąć agresją, Michael spławić delikwentów, a Franklin… cóż, jego jeszcze nie testowałem jeśli chodzi o ten element. Tak czy siak sprawia to kapitalne wrażenie i pomijając przełączanie się między bohaterami w trakcie głównej misji, to jeszcze bardziej dynamizuje gameplay.
Ma to także swoje złe strony. Jak na razie nie zżyłem się z żadnym z nich na tyle, bym mógł powiedzieć, że którykolwiek mnie obchodzi. Inna sprawa była z Niko z „czwórki”. Tam poczuć można było swojaka, wręcz kogoś zza płotu, z osiedla. Oby pod koniec zabawy z V ten stan rzeczy się zmienił. Jeśli tak się faktycznie stanie, ta odsłona GTA byłaby dla mnie przełomowa.
Niesamowicie pozytywne wrażenie sprawia także myślistwo. Trevor po ubraniu specjalistycznego kombinezonu wygląda jak typowy łowczy, zaś same podchodzenie, wabienie i próby nie spłoszenia zwierzyny absorbują na tyle, by np. godzinną sesję poświęcić tylko temu sposobowi na dorobienie fajnej sumki pieniędzy. Podobnie sprawa się ma ze starą, dobrą szkołą pilotażu. Nawiązanie do magicznego telewizora z San Andreas jest jak najbardziej wyczuwalne i powoduje pewną nutkę nostalgii. Same zadania nie są specjalnie wymyślne – ograniczają się raczej do tego, co wszyscy zdążaliśmy już poznać.
Koniec końców myślę, że kolejne GTA to kolejne odfajkowane miasto, kolejna odfajkowana robota Rockstar North, kolejne odfajkowane setki godzin z życia. Jednak jest jeszcze za wcześnie na jakiekolwiek werdykty. Pomimo upłynięcia prawie tygodnia od premiery.