Metro: Last Light jest lepsze od Metro 2033. Może nie jakoś dramatycznie, ale progres widoczny jest gołym okiem, co postaram się udowodnić w tej którkiej recenzji. Gdy panowie z 4A Games skończyli zachwycać się swoim poprzednim dzieckiem, wzięli się do roboty, poprosili Dimitrija Głuchowskiego o pomoc przy pracy nad scenariuszem i tak długo dokręcali śrubki, aż na światło dzienne wyszedł jeden z tych sequeli, które są usprawnionymi pod niemal każdym względem wersjami oryginałów.
W pierwsze Metro grałem z opóźnieniem, ale bardzo mi się podobało i nawet po wielu miesiącach od premiery nie straciło nic ze swojego wizualnego uroku. Z poznaniem Last Light nie zwlekałem już tak długo, ale nawet gdyby tak się stało, to jestem głęboko przekonany, że byłbym pod tak samo ogromnym wrażeniem technicznych możliwości autorskiego silnika Ukraińców. Innymi słowy - w tym momencie Metro: Last Light jest jedną z najpiękniejszych gier, w jakie kiedykolwiek miałem okazję zagrać. Mistrzostwo świata! Dobra, skoro oczywistość mamy już za sobą, przejdźmy dalej.
Głuchowski napisał historię, którą widzimy w grze, a potem postanowił rozbudować wątki nowej przygoty Artema i stworzyć kolejną powieść umieszczoną w charakterystycznym uniwersum. Metro 2035 powinno ukazać się jeszcze w tym roku i na pewno stanowić będzie łąkomy kąsek dla fanów tego świata. Sama fabuła kontynuuje "zły" finał pierwszego Metro i dzięki temu wydaje się być przynajmniej równie atrakcyjna. Poszukiwania ostatniego przedstawiciela tajemniczej rasy telepatów, który tak dużo ma wspólnego z Artemem, plotki o wielkiej wojnie, która już wkrótce ma wstrząsnąć podziemnym światem metra i absolutnie fantastycznie wykreowany świat sprawiają, że w Last Light chce się grać i grać, i grać...
Mechanika zabawy nie zmieniła się - nadal jesteśmy bezcielesnym (ale rzucającym cień!) bohaterem wielkiej przygody FPP, chodzimy po prześlicznych poziomach i albo strzelamy do wszystkiego, co się rusza, albo cichaczem przemykamy pod nosami nieświadomych oponentów. Pomijając konieczność zabijania agresywnych mutantów, zawsze jest możliwość zalatwienia sprawy po cichu i satysfakcja z zastosowania tego podejścia jest dużo większa (aczkolwiek czasami przeciwnicy są aż zbyt ślepi i głusi - kucanie pół metra obok szukającego nas przyjemniaczka, który za żadne skarby świata nie jest w stanie nas znaleźć, wygląda dosyć zabawnie). Chwile oddechu między naprawdę emocjonującymi fragmentami (skieruję kontrolne "BRRR!" w kierunku pokrytych pajęczynami tuneli pełnych wielkich pajęczaków) zapewniają zaludnione stacje metra - małe obrazki świata po zagładzie, które momentami wyglądają wręcz przerażająco realistycznie. Świetna robota.
Metro: Last Light to naprawdę porządna, poważna strzelanina. Przejście fabuły zajęło mi jakieś 10 godzin i był to czas miło spędzony. Co prawda uważam, że - tak samo, jak w przypadku M2033 - gra zbyt rygorystycznie traktuje działania gracza i nawet mimo ogłuszania większości przeciwników (zamiast zbaijania), oddawania kasy biednym, przysłuchiwania się rozmowom czy odnajdywania sekretów nie otrzymałem "dobrego" zakonczenia. Co prawda finał i tak był satysfakcjonujący, ale nie obraziłbym się, gdyby moje starania zostały nagrodzone ciutkę dosadniej. Co i tak nie zmienia faktu, że nowe Metro to najbardziej rajcujący shooter tego roku (zaraz obok BioShock Infinite). A tak!